Warning: Cannot modify header information - headers already sent by (output started at /wp-content/plugins/wp-gpx-maps/wp-gpx-maps-admin.php:254) in /wp-includes/feed-rss2.php on line 8
mklos1 – Boso, ale na rowerze http://blog.bosorowerem.pl ... bo kto powiedział, że trza mieć buty na rowerze? Mon, 02 Jul 2018 17:06:02 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=5.4.16 Zrozumieć dynamo (I) http://blog.bosorowerem.pl/?p=2590 http://blog.bosorowerem.pl/?p=2590#respond Mon, 02 Jul 2018 19:06:02 +0000 http://blog.bosorowerem.pl/?p=2590 Czytaj dalej ]]> Oświetlenie rowerowe. Jak sięgam pamięcią  wstecz (wiele wiele lat), nie pamiętam, aby istniała inna forma oświetlenia rowerowego niż dynamo. Wyobraźcie sobie, że były takie czasy, gdy diody led nie świeciły z mocą kilku wat, a były jedynie zauważalnym punktem i sens miały jedynie w sprzęcie użytkowym jako interfejs użytkownika, a nie oświetlenie. Wtedy w rowerze królowały żarówki. Oczywiście można było na kierownicy powiesić sobie latarkę na „płaską baterię”. Żarówka o mocy zwykle nie większej niż 2W, drenowała baterię stosunkowo szybko (pamiętajmy, że baterie nie były tak dobre jak teraz).

Zatem jak ktoś jeździł dużo w nocy – tylko dynamo. Z przodu żarówka około 2.5W, z tyłu żarówka około 0,5W. Dynamo 3W, napięcie 6.3V. To był kiedyś standard, który pozostał pomimo, ze żarówki nie mają już racji bytu.

Dynama kiedyś były wyłącznie „butelkowe”.

Napędzane było poprzez docisk do opony. Sprawność dramatyczna, grzało się niemiłosiernie i opona ulegała zużyciu. Nic dziwnego, że dynama te zostały wyparte (praktycznie już w większości rowerów) przez dynama zintegrowane z piastą. Mniejszy opór, większa sprawność, większa moc dostępna. Współczesna piasta wygląda mniej więcej tak.

Jest po prostu znacznie grubsza niż typowa piasta tylna a z osi wystają dwa wyprowadzenia, do których podłącza się przewody (zwykle przez jakiś konektor).

Czym jest dynamo? Dynamo jest prądnicą – generatorem prądu.  W przyrodzie mamy generatory dwóch typów: prądu przemiennego a) oraz prądu stałego b).

Prądnica (czy to prądu stałego czy przemiennego) jest w ogólności uzwojeniem obracającym się w stałym polu magnetycznym. Ruch przewodnika w polu magnetycznym powoduje przepływ elektronów. W zależności od konstrukcji „odbiornika” mamy na wyjściu prąd przemienny lub stały. Przyjęło się, że dynamo jest prądnicą prądu przemiennego. Dlaczego tak jest? Konstrukcja. Prądnicę prądu przemiennego jest łatwiej skonstruować i jest trwalsza. W prądnicy prądu przemiennego zbudowana jest tak, że to uzwojenia są nieruchome, a obraca się magnes. W prądnicy prądu stałego muszą obracać się uzwojenia, musi być mechaniczny komutator, który wybiera do których par przewodów „musi się podłączyć”, żeby prąd płynął zawsze w tym samym kierunku. Rozwiązanie bardziej skomplikowane i mniej trwałe. Dla żarówki to wszystko jedno – więc nie ma powodu by stosować bardziej skomplikowane konstrukcje.

Zwykle zależy nam na minimalnych oporach ruchu. O ile dynamo butelkowe możemy odłączyć od koła, gdy nie potrzebujemy oświetlenia, tak dynama zintegrowanego z piastą nie możemy odłączyć. Będzie ono stawiać opór nawet jeżeli nie używamy oświetlenia.

Znalazłem takie oto porównanie zapotrzebowania na moc mechaniczną w zależności od prędkości oraz tego, czy oświetlenie jest włączone czy nie. Wykres porównuje tylko dwie marki SON i Shimano. Widać na pierwszy rzut oka, że tanie dynamo stawia wyraźnie większy opór niż produkt z wysokiej półki. Tanie dynamo 3N30 stawia praktycznie dwukrotnie większy opór niż dynamo SONdelux. Niestety nic nie jest za darmo. Gdyby cena była także dwukrotnie większa to wszyscy by się cieszyli. Niestety 3N30 kosztuje około 100 PLN, a SONdelux blisko 1000 PLN. Czy taka różnica jest warta swojej ceny? Nie wiem. Podczas typowej jazdy miejskiej średnia moc z jaką pracuje rowerzysta to 70W (w moim przypadku). Różnica 2W-3W to zaledwie 3% zysku. Można uszczknąć – teoretycznie można, ale jakim kosztem. Rozważcie sami.

Jak zainstalować poprawnie dynamo? Dynama butelkowe uważam za przeżytek – pomimo że wciąż są dostępne, więc pokażę przykładzie dynama Shimano zintegrowanego z piastą.

Do dynama dostajemy gniazdo na przewód. Należy odizolować przewody, skręcić aby się nie strzępiły i przełożyć przez gniazdo w sposób pokazany na zdjęciu.

Następnie na tak przygotowane gniazdo nakładamy jego plastikową obudowę. Pasuje ona tylko w jednej pozycji.

Tak przygotowane gniazdo wkładamy na wtyk, który znajduje się na osi dynama. Nie ważne jak podłączymy przewody, oznaczenia „+” i „-” nie są istotne, gdyż dynamo jest źródłem prądu przemiennego, który raz płynie w jedną stronę raz w drugą. Żarówce to nie robi żadnej różnicy, a pozostałej elektronice? Także nie. Producenci elektroniki wiedzą, że mają do czynienia z prądem przemiennym więc wiedzą co z nim z robić. Widziałem kiedyś rozwiązanie, gdzie z dynama wychodził tylko jeden przewodów, a drugim biegunem była rama roweru. Było to prawdę bardzo śmiałe rozwiązanie. Producent założył, że zamknie obwód przez ramę. Wymagało to, aby obejma trzymająca dynamo miała kontakt elektryczny z rama (zapewniała to śruba stożkowa nacinająca lakier), a oświetlenie „uziemiało się” przez śruby i inne elementy na tej samej zasadzie. Nie polecam takiego rozwiązania, nie jest ono pewne. Widziałem je tylko raz – co mówi samo za siebie.
Nie jest także potrzebna dodatkowa ochrona przed wodą. Jak widać moje przewody są już trochę zaśniedziałe, nie mniej jednak wszystko działa poprawnie. Kontakt elektryczny z pewnością jest pogorszony, ale przy takim prądzie jaki generuje dynamo, nie stanowi on szczególnie dużego problemu. Nie należy także czyścić styków na wtyku znajdującym się na osi. Są one specjalnie przygotowane i zdarcie z nich powłoki kontaktowej spowoduje, że styki zaczną się utleniać znacznie szybciej, co w przyszłości może skutkować problemami. Jeżeli już stwierdzimy, że jest pewien problem ze stykiem lub czujemy dyskomfort psychiczny związany z brudnymi stykami, to są na rynku specjalne preparaty do czyszczenia styków w elektronice i takiego preparatu powinniśmy użyć. Czyścić należy szmatką, patyczkiem z watą, nigdy papierem ściernym lub innym ostrym narzędziem.
Te same zasady okablowania tyczą się także dynama butelkowego. Oczywiście sposób podpięcia przewodów może się różnic, w zależności od producenta. Czasami wraz z dynamem dostajemy zarobione konektory oczkowe na przewodach.

Należy pamiętać, że względu na swoją naturę dynama generują napięcie w bardzo szerokim zakresie w zależności od obciążenia. O ile oświetlenie rowerowe jest zaprojektowane tak, że konstrukcja uwzględnia to zjawisko, tak należy o tym pamiętać, gdy podłączamy coś, co nie jest dedykowane do zasilania z dynama. Oby nikomu nie przyszło do głowy, aby podłączyć do dynama bezpośrednio telefon komórkowy celem jego ładowania, gdyż to niechybnie doprowadzi do jego uszkodzenia.

]]> http://blog.bosorowerem.pl/?feed=rss2&p=2590 0 Kask budżetowy http://blog.bosorowerem.pl/?p=2566 http://blog.bosorowerem.pl/?p=2566#respond Sat, 10 Jun 2017 10:34:04 +0000 http://blog.bosorowerem.pl/?p=2566 Czytaj dalej ]]> Niemiecki hełm model M40. Bardzo dobra konstrukcja, kolejna kompilacja wzoru znanego już podczas I wojny światowej, gdzie ten okazał się być najlepszym hełmem. Chronił niemieckiego żołnierza znacznie lepiej niż hełmy alianckie jego przeciwników. Wyobrażam sobie, że ktoś mógłby założyć poniemiecki hełm na rower i w nim jeździć… Nie wyobrażam sobie jednak, aby był to ten oryginał, który w stanie magazynowym jest wart około 6 tyś PLN – czyli znacznie więcej niż przeciętny rower.

Jednak hełm żołnierza nie jest przeznaczony do ochrony głowy przed upadkiem z roweru, tylko przede wszystkim przed odłamkami na polu walki. Na rowerowym polu walki pozostają jednak dedykowane kaski rowerowe.

Jak działa kask rowerowy? Jego rola jest prosta. Ma uderzyć w przeszkodę i przejąć część energii zderzenia. Jak to robi? Jest zbudowany ze specjalnego materiału (zwykle ala styropian), który jest odpowiednio twardy, a przy odpowiednio silnym uderzeniu pęka czy wręcz rozpada się na kawałki. Dzięki temu po zderzeniu ze ścianą boli nas tylko głowa a nie mamy pękniętej czaszki.

Mi kask życia nie uratował, ale kilka razy uchronił głowę przed poważnymi uszkodzeniami – głównie były to gałęzie w lesie. Jeździłem bez kasku znaczną część rowerowego życia, ale stwierdziłem, że limit mojego szczęścia mógł się wyczerpać i zacząłem jeździć. Podobnie jak w przypadku szczepionek, kaski rowerowe mają także swoich zagorzałych przeciwników. Są przytaczane różne badania i dziwne argumenty, typu: kask nie chroni twarzy czy szyi… No trudno. Nie chroni, bo przede wszystkim ma chronić czaszkę. Jak ktoś czuje dyskomfort, że jego twarz nie jest chroniona czy szyja zagrożona, to powinien założyć kask motocyklowy, jednak argumentowanie, że kask rowerowy przynosi więcej szkody niż korzyści… Są teorie, że kierowcy widząc rowerzystę w kasku, są przez to mniej ostrożni w stosunku do rowerzysty… No cóż. Ludzie twierdzą też, że szczepionki szkodzą, a przy okazji zapomnieli co to jest polio lub ospa prawdziwa. Wszelkiego tego typu badania i materiały anty-kaskowe można znaleźć w internecie. Te bzdurne znacznie łatwiej, te z którymi można w ogóle dyskutować znacznie trudniej. Celowo nie podaję do nich linków – google je zna, forum rowerowe też (bo była nie jedna wojna w tym temacie).

Zdarzyło się tak, że zostawiłem mój kask daleko stąd, gdzie poruszam się na co dzień, więc awaryjnie musiałem nabyć drugi. Teoretycznie nie musiałem, bo jeden kask mam, ale to jest to właśnie taki „shtahlhelm”. Pancerny i mało przewiewny. W wysokich (letnich) temperaturach nie nadaje się do użytku. Wybrałem kask budżetowy ze znanej sieci marketów sportowych. Model BTWIN MTB 500 prezentuje się tak:

Cena: 89 PLN. Jak na cenę wykonanie naprawdę niezłe, wygoda też bardzo dobra. Kolor „żarówa”. Miałem ochotę kupić czarny, ale pomyślałem, że taki kolor jednak jest znacznie lepiej widoczny – a na drodze widoczność to podstawa. Wcześniej kupiłem kask w tym samym sklepie. Model 700 opisałem tu. Porównywalnie? Wydaje mi się bardziej przewiewny i lżejszy (choć to może być subiektywne). 700-tka ma tragicznie zaprojektowany daszek. Wpada przez niego za dużo światła. No cóż. W tej cenie nie można mieć wszystkiego. Model 500 polecam jako kask budżetowy. Klasyczny design, wcale nie ustępujący najnowszym modelom z górnej półki.

Oczywiście market rowerowy, o którym mowa nie należy do najtańszych sklepów. Często w dyskontach spożywczych, które sprzedają w zasadzie wszystko można kupić kaski rowerowe. Są tańsze i jeżeli chodzi o design równie ciekawe, powiedziałbym nawet ciekawsze. Potrzebowałem kasku natychmiast – więc nie zastanawiałem się, czy stać mnie będzie potem na wypicie dobrego piwa* (bo tyle mniej więcej wynosi różnica w cenie).

Co cenię w kasku?

  • Daszek – im większy tym lepszy, gdyż w przypadku gdy słońce świeci pod pewnymi kątami nie wpada nam pomiędzy okulary przeciwsłoneczne a twarz, dzięki czemu komfort postrzegania znacznie wzrasta. Podczas deszczu daszek chroni częściowo okulary przed opadem i mniej wody dostaje się na szkła – przez co mamy lepszą widoczność. Oczywiście w pewnych przypadkach daszek może stworzyć więcej problemów niż korzyści. Popatrzcie na rower szosowy. Ze względu na bardzo pochyloną sylwetkę daszek może ograniczać pole widzenia, dlatego kaski szosowe zwykle daszków nie posiadają.
  • Wentylacja – logiczne. Im lepsza wentylacja tym większy komfort jazdy.
  • Widoczność – im bardziej „żarówiasty” tym lepiej. Niektóre kaski są malowane farbą fluo, niektóre mają naklejki odblaskowe. Może w przypadku śmigania po leśnych ścieżkach widoczność nie jest szczególnie istotna, ale w przypadku dróg publicznych i przestrzeni miejskich jest to bardzo ważne.
  • Ochrona – często kaski rozbudowane są o część chroniącą część potyliczną. Taki jest lepszy, ale można się spodziewać, że będzie nieco mniej przewiewny. Podstawowy stopień ochrony zapewnia kask każdy. Oczywiście jeżeli uprawiamy agresywny sport, typu downhill należy wybrać kask pełny, czyli także taki chroniący część twarzową.

Jak wspomniałem wcześniej w swojej szafie mam też „shtahlhelm”.

Uvex HLMT 5. Jako kas miejski idealny. Jednak dość ciężki w porównaniu z kaskiem mtb. Przede wszystkim jego wadą jest słaba wentylacja – ale coś za coś. Zapewnia komfort termiczny w niskich temperaturach. Powyżej 15 stopni wyczuwalny jest już dyskomfort. Wysoki poziom bezpieczeństwa, większy zapewnia już tylko pełny kask.

Jak wybrać kask? Hmmm… Teorii jest wiele. Niektórzy twierdzą, że nie należy kupować kasków przez internet, gdyż nie da się stwierdzić czy kask dobrze leży. Ja kupiłem kask przez internet dwa razy i dwa razy właściwie dobrałem rozmiar. Należy po prostu właściwie zmierzyć obwód głowy i wybrać taki rozmiar, aby nasz obwód był w połowie zakresu regulacji. Można być praktycznie w 100% pewnym, że wybrany rozmiar będzie tym właściwym. Pewien dylemat zaczyna się, gdy z rozmiarem głowy trafiamy dokładnie na granicę rozmiarów. No cóż. Ja na to receptury nie mam. Wtedy rzeczywiście można pójść do sklepu i spróbować na sobie.

Po zakupie kasku należy jeszcze właściwie wyregulować paski.

Powyższy rysunek prezentuje, jak powinien leżeć prawidłowo założony kask. Paski i regulację obwodu głowy należy dobrać tak, aby kask nie przemieszczał się swobodnie po głowie. Paski nie powinny być napięte, gdyż będzie to sprawiało nam dyskomfort. Muszą być dobrane tak, aby przy zamkniętych ustach paska podbródkowego nie dawało się przełożyć przed brodę. W przeciwnym wypadku w sytuacji awaryjnej kask nie będzie spełniał swojej roli.

Na koniec. To, że przez ostatnie 20 lat jeździliście bez kasku i nic Wam się nie stało, to nie oznacza, że dzisiaj też nic się nie stanie. Bardzo dużo ludzi wychodzi z takiego założenia, a jak sam się ostatnio przekonałem jest ono bardzo nieprawdziwe.

* – dobre piwo  = 20-25 PLN/litr.

Jak zawsze zapraszam na
Forum Rowerowe.org

]]>
http://blog.bosorowerem.pl/?feed=rss2&p=2566 0
Dzień miejskiego sakwiarza… http://blog.bosorowerem.pl/?p=2538 http://blog.bosorowerem.pl/?p=2538#comments Tue, 30 May 2017 21:04:55 +0000 http://blog.bosorowerem.pl/?p=2538 Czytaj dalej ]]> Dzień jak co dzień… Każdy mniej więcej takim sam jak inne. Na tym niestety polega życie sporej części społeczeństwa. Tylko Ci, którzy nie muszą przejmować się o zawartość swojego portfela mogą czerpać z życia pełnymi garściami. Jeżeli ktoś mi mówi, że pracuje na etacie, jeździ na wyprawy rowerowe, podróżuje po świecie, chodzi na spacery, prowadzi bloga kulinarnego, spotyka się ze znajomymi na mieście, a w wolnym czasie rozwija startup swojej firmy to albo „ściemnia” na potrzeby sytuacji i nie mówi prawdy o wyglądzie swojego dnia, albo okłamuje samego siebie i nie dostrzega problemu. Ot taki krótki dziwaczny wstęp do…

Do tego, że chciałbym spróbować opowiedzieć jak wygląda mój typowy dzień rowerzysty, który próbuje nie korzystać ani z samochodu, ani z transportu publicznego podczas próby dotarcia do pracy.

Rowerem do pracy dojeżdżam regularnie od 2012 roku. Co mam na myśli mówiąc „regularnie”?
Po pierwsze: w sezonie. Sezon w polskich warunkach klimatycznych zaczyna się mniej więcej w połowie kwietnia i kończy w połowie października. Czasami zdarzają się odstępstwa, tak jak ma to miejsce w tym roku, gdy jest połowa maja i wciąż jest chłodno… Zapewne znajdą się osoby, które stwierdzą, że gadam bzdury, bo ona czy on jeździ rowerem do pracy cały rok i można… Można, ale trzeba mieć w sobie naprawdę sporo buty i arogancji, aby dojść do stwierdzenia, że skoro mogę ja to mogą to robić wszyscy. I to zwykle jest podstawowy powód nieporozumienia wśród Polaków – proste przełożenie – skoro ja to może każdy… Wcale nie!
Po drugie: zobowiązania. Ludzie mają różne obowiązki służbowe, mają różnie zobowiązania po pracy. Czasami trzeba gdzieś po pracy pojechać, czasami trzeba z kimś spotkać się przed pracą. Podobnie mam ja. Nie codziennie mogę pozwolić sobie na to, by pojechać rowerem do pracy, bo czas nie jest z gumy i nie mogę go rozciągać w nieskończoność.
Pomimo różnych zawirowań, statystycznie jednak wychodzi na to, że dojeżdżam do pracy rowerem codziennie od wspomnianego 2012 roku. Zatem daję sobie mandat do tego, aby powiedzieć, że mam jakieś doświadczenie w tej kwestii. Mój pogląd na sprawę i podejście do tematu nie wszystkim może odpowiadać, ale to nie jest już mój problem.

Mój budzik powiązany jest ściśle z zegarem biologicznym i ilością światła wpadającego przez okno. Im więcej tego światła jest, tym wcześniej się budzę – nie potrzebuję dodatkowego budzika. Uważam to, za najlepsze rozwiązanie, gdyż odpowiednia ilość snu to podstawa, aby następnego dnia czuć się wypoczętym i być gotowym do działania. Mała ilość snu jest destruktywna… Taki tryb życia wymaga chodzenia wcześnie spać, mniej więcej tuż po 22:00. Jest to dość wcześnie, ale tego wymaga zdrowy tryb życia. Zbyt często widuję ludzi, którzy śpią po kilka godzina do dobę, rano zalewają się hektolitrami kawy, zagryzają kanapką z kiosku (bo nie było czasu na nic innego) i wciąż wyglądają jak z krzyża zdjęci…

Zatem budzę się, jem śniadanie, niespiesznie się zbieram i jadę, 8-9h pracy, wracam… I tak dalej. Cóż za pasjonująca historia. Nic innego nie należało się spodziewać, bo tak wygląda dzień 90% osób w tym kraju.

Śniadanie rowerzysty powinno być teoretycznie szczególnie, ale jeżeli nie jesteście zawodnikiem Fromuły 1, organizm pojedzie na czymkolwiek, przy jednym założeniu… Na co dzień odżywiacie się właściwie. Nie będę opowiadał jak kiedyś wyglądała moja dieta, ale ogólnie rzecz biorąc była zła. Czego nie zjadłem rano, na rowerze było ciężej lub lżej, ale wciąż kiepsko. Najgorsze było najeść się czegoś z dużą ilością węgla. Teraz, gdy zwracam uwagę na to co jem codziennie. Przede wszystkim regularnie i mniej podłego żarcia oraz węglowodanów. Tak. Węgle są potrzebne podczas treningu, ale treningu przez duże T, a nie podczas relaksu przez 30-40 minut. To, co pochłaniamy w naszej regularnej diecie jest wystarczające, aby dojechać rowerem do pracy, wrócić i nie odkładać na zapas.
Przykład. Ważę 80kg, typowa średnia prędkość w mieście nie przekracza 20 km/h. Do pracy jadę około 40km. Różne kalkulatory podają różnie. Zapotrzebowanie można ocenić na 350-450 kcal. Nie wiem jak liczy to Strava, ale ta aplikacja wylicza zapotrzebowanie na niecałe 250 kcal – podejrzanie mało. Podejrzewam, że mam szanse spalić śniadanie i podwieczorek…

Wydaję mi się, że więcej wartościowych rzeczy będzie w opisie tego jak wygląda mój osprzęt potrzeby do tego, aby codziennie jeździć do pracy…. A więc zaczynamy.

Rower.
Temat rzeka. Ja upodobałem sobie rower trekingowy, gdyż według mnie jest najwygodniejszy do jazdy w mieście. Nie posiada on pewnych ograniczeń roweru miejskiego, a daje wyprostowaną pozycję, która przede wszystkim daje możliwość ciągłej obserwacji otoczenia, co ma kolosalny wpływ na bezpieczeństwo. Osoby wybierające sportowy rower do pracy często nie są w stanie cały czas mieć zadartej głowy, by rozglądać się na około – co też było nie raz powodem wielu niebezpiecznych sytuacji.
Rower trekingowy z półki nie jest zbyt szczęśliwy, szczególnie jako rower transportowy do wożenia różnych rzeczy ze względu na zakres przełożeń. Pierwszy mój rower „roboczy” był fabryczny. Potem pojawiły się modyfikacje, aż wreszcie zbudowałem własną konstrukcję. Rama od MTB, korba MTB a kaseta szosowa. Chwalę sobie wąski zakres przełożeń, gdyż jestem w stanie precyzyjnie dopasować obciążenie do bieżącego „humoru” i warunków.
Hamulce tarczowe mechaniczne. W mieście mogłyby być także hydrauliczne, ale nie jestem w stanie przeprowadzić pełnego serwisu hydrauliki w domowych warunkach, więc wybór padł na mechanikę. Męczyłem przez dłuższy czas hamulce obręczowe. Przypomina to chodzenie boso po tłuczonym szkle. Można, da się, tylko po co.
Warto jeszcze wspomnieć o ogumieniu. Są dwie szkoły. Otwocka mówi, że do miasta cienkie oponki, niskie opory ruchu. Ja poszedłem w stronę drugiej szkoły. Jak najszersze. W ramę weszły 2.35″. Nie żałuję. Postawiłem na komfort a nie szybkość. Niskie ciśnienie daje dobrą amortyzację oraz chroni obręcze przed nierównościami. Duża powierzchnia kontaktu z podłożem zapewnia skuteczniejsze hamowanie.

Bagaże.
Można podejść do tematu ortodoksyjnie i zapakować się w malutki plecak. Tak można to zrobić, ale nikt nie dopowiada z czym to się wiąże. Po pierwsze plecak na plecach. Latem dramat. Pot płynie po całych plecach i ciężar na plecach. Ostatnia rzecz jaką potrzebujemy, gdy mamy zły humor… Ja w pracy przebieram się od stóp do głów. Bielizna… Wszystko. Nie ma więc małego plecaka w który mogę się spakować. Dodatkowo zabieram ze sobą jedzenie. Przydałoby się także miejsce na podręczny serwis, zatem… Plecak odpada. Polecam rower doposażyć w bagażnik i sakwy. To nie jest wpis na temat wyższości Ortlieba nad Crosso, więc powiem, że potrzebne są sakwy. Im większe tym lepsze. Tyle.
Oprócz sakw głównych mam także małą torbę na kierownicę. Coś takiego się przydaje na drobne rzeczy, które koniecznie muszę zabrać ze sobą, gdy pozostawiam rower na parkingu.
Rzecz dla mnie oczywista – sakwy muszą być wodoszczelne. Niestety sporo sakw na rynku, która tego nie zapewnia – pomimo tego, że tkanina jest impregnowana. Z czasem impregnat się wykrusza, tam, gdzie materiał pracuje i sakwa przecieka. Jeżeli macie sakwy na suwaki, które nie są chronione, to macie jak w banku, że przy pewnym natężeniu deszczu puszczą. Polecam sakwy zwijane. Jeżeli będą posiadać kaptur, będzie to tylko dodatkowa zaleta.

Podręczny serwis.
Niby nie jest potrzebny, ale jak się coś stanie, to nagle narzędzia w sakwie stają się bezcenną rzeczą. Jakie narzędzia wożę ze sobą? Jest ich kilka:

  • pompka,
  • podstawowy multitool rowerowy,
  • multitool klasyczny,
  • rękawiczki jednorazowe,
  • zapasowa dętka.

Obok narzędzi wożę także siatkę oraz linki elastyczne z karabińczykami, żeby w razie czego móc przewieźć coś ponadgabarytowego, co się w sakwy nie zmieści, lub gdy w sakwach nie ma już miejsca. O dziwo siatki używam bardzo często…

Ubranie.
W sezonie nie wybieram pogody do jazdy. Jeżeli tylko jest ciepło (tj więcej niż 10 stopni), jeżdżę bez względu na deszcz i wiatr. W związku z tym trzeba się zaopatrzyć w odpowiednią baterię ubrań.
Na początku próbowałem jeździć w klasycznej bawełnie, ale to największy błąd jaki robiłem. Bawełna chłodnie wilgoć i nie wysycha. Powoduje do spory dyskomfort, bez względu na to czy się człowiek poci, czy pada deszcz. Bardzo szybko zdecydowałem się na obcisłą odzież kolarską i nie żałuję. W innym ubraniu do roweru nie podchodzę… Wygoda w korzystaniu jest niewspółmierna do luźnej bawełny.
Stroje kolarskie występują w wersji letniej, jesiennej oraz zimowej. Polecam nabyć pełen sezonowy komplet. Nie mniej jednak oprócz tego kupiłem dedykowane ubranie do jazdy w deszczu, gdyż kolarskie kurtki przeciwdeszczowe są zbyt szczelne. Mam kurtkę i spodnie Endura. Drogie, ale robią robotę. Jak jest chłodno, to na długie spodnie i bluzę zakładam kurtkę i spodnie przeciwdeszczowe. Taki zestaw sprawuje się wyśmienicie.
Kiedyś myślałem, że da się podać receptę jak ubierać się na daną temperaturę. Niestety nie ma gotowego przepisu. Odczucie ciepło/zimno to sprawa indywidualna. Przykład. W ciągu ostatnich kilku miesięcy schudłem c.a. 15kg. Granice ciepło/zimno przesunęły się widocznie w kierunku wyższych temperatur. Nie mniej jednak nie zmieniła się jedna rzecz. Trzeba brać poprawkę, że na rowerze produkujemy ciepło. Aby uzyskać komfort podczas pedałowania, nie należy się ubierać zbyt ciepło. Jeżeli przed wskoczeniem na rower jest nam w ubraniu rześko, to będzie ok. Jeżeli przej jazdą czujemy się ciepło, to na rowerze będzie nam z pewnością za gorąco.
Jeżdżąc codziennie trzeba obserwować prognozę pogody. Najgorszy jest okres przejściowy pomiędzy wiosną i latem. Rano trzeba mieć zestaw z długim rękawem, po południu zwykle zakłada się zestaw krótki. Sakwa od tego pęcznieje. W przypadku opadów wiosną robi się chłodno. Wystąpienie wtedy w krótkim rękawku można przypłacić przeziębieniem. Polecam mieć w zapasie coś lekkiego przeciwdeszczowego, co nie przemięka zbyt szybko.

Obuwie.
Niektórzy jeżdżą rowerem w obuwiu SPD. Miałem, używałem, nie polecam do jazdy miejskiej. Podczas spokojnej jazdy nie wykorzystuje się możliwości jakie dają, więc po co z nich korzystać… Zmodyfikowałem pedały trekingowe i latem jeżdżę boso. Lubię chodzić boso i podoba mi się taka koncepcja. Po co zamykać stopy w obuwiu na rowerze miejskim – nie znajduję poważnego uzasadnienia. Jedyne co, to oprócz mydła potrzebuję tylko szczotki do rąk (stóp)… Nie wszędzie można lub nie wszędzie chcę wchodzić boso, więc w sakwach wożę dyżurne klapki. Jak jest chłodniej zakładam Vibram Five Fingers. Fajny drogi wynalazek, ale wart swojej ceny. Skarpetki z kawałkiem gumy. Są tak elastyczne że można je zwinąć w rulonik i schować do kieszeni. Jak już robi się naprawdę chłodno, czyli np 5 stopni lub wręcz 0 stopni, wtedy zdarza mi się zakładać zimową wersję VFF. Niestety pomimo ocieplenia i nieprzemakalności zimowe VFF się nie sprawdzają. Rozdzielone palce marzną szybciej niż w klasycznym obuwiu.

Jeżeli ktoś spodziewał się pasjonującej historii o dniu codziennym to z pewnością się zawiódł. Jeżeli ktoś spodziewał się gotowej recepty na to, by codziennie z uśmiechem pędzić do pracy także nie będzie pocieszony. Niestety jeżeli chcecie zobaczyć ten uśmiech na swojej twarzy, musicie zastosować najbardziej wartościową metodę, czyli metodę prób i błędów. Dzięki temu uda się nie być lemingiem i znaleźć własną drogę, która będzie pasować tylko Tobie, a nie będzie nikomu innemu.

Powróćmy na koniec do wstępu… Znajdźcie czas, ale nie udawajcie, że go znajdujecie, bo raz na miesiąc rowerem do pracy, to nie jest jazda rowerem do pracy…

Jak zawsze zapraszam na
Forum Rowerowe.org

]]>
http://blog.bosorowerem.pl/?feed=rss2&p=2538 1
Marcepan domowy [Vege] http://blog.bosorowerem.pl/?p=2559 http://blog.bosorowerem.pl/?p=2559#respond Sat, 27 May 2017 13:00:26 +0000 http://blog.bosorowerem.pl/?p=2559 Czytaj dalej ]]> Pamiętacie marcepan kupiony w sklepie jako słodycze? Po dzisiejszym dniu stwierdzam, że to okropieństwo. Jadłem marcepany różnych firm, jednak żaden nie smakuje tak jak ten domowy. Czym jest marcepan? To masa, która składa się z orzechów migdałowych, cukru i alkoholu – koniec. Nie ma w tym żadnej filozofii i tak też do tego podszedłem. Krótka piłka. Jak ta piłka wyszła? A widać na załączonym obrazku. Spójrzcie na kolor. Kiedy widzieliście taki kolor marcepanu w sklepie. Zwykle jest jaśniejszy, co świadczy o substytutach orzechów…

Teraz składniki (proporcje wagowe):

  • 1 część migdałów blanszowanych
  • 1 część cukru pudru
  • likier do smaku (amaretto)

Migdały, cukier i likier wrzucamy do malaksera i miksujemy tak długo aż uzyskamy tak gładką masę jak tylko się da (w domowych warunkach). To nie sklep, mogą być wyczuwalne grudki – to nawet lepiej, gdyż będzie świadczyć to o manufakturze, a nie o produkcie sklepowym.

Kilka słów na temat ostatniego składnika – likieru. Ja dodałem amaretto, tak jak to jest w większości przepisów. Amaretto jest likierem o smaku migdałowym więc podkreśla smak. Czy musi być to amaretto? Nie. Może to być rum lub inny alkohol. Oczywiście wtedy będą różne nuty smakowe. Według mnie jednak musi to być alkohol. Niektóre przepisy mówią o tym, że można dodać wodę. Teoretycznie tak, ale po pierwsze alkohol wydobędzie smak z orzechów, a po drugie woda i tłuszcz (orzechy) no nie łączą się ze sobą tak dobrze… Teoretycznie duża ilość cukru powinna załatwić sprawę – ale moim zdaniem… No naprawdę… To będzie substytut…

Po mieleniu w malakserze masę należy wyłożyć na talerz i ugnieść. No i „róbta co chceta”. Możną ją zjeść łyżką, może posłużyć jako baza do trufli (powlec czekoladą lub kakao). Marcepan to tłuszcz i cukier. Można przechowywać pewnie bez lodówki, ale zaleca się w lodówce. Podobno trzyma kilka miesięcy…

]]>
http://blog.bosorowerem.pl/?feed=rss2&p=2559 0
Wege, czyli dieta dla leminga http://blog.bosorowerem.pl/?p=2546 http://blog.bosorowerem.pl/?p=2546#respond Sun, 21 May 2017 12:52:03 +0000 http://blog.bosorowerem.pl/?p=2546 Czytaj dalej ]]> W ciągu ostatnich kilku lat nastał bum na zdrowy styl życia. Biorąc pod uwagę jak wyglądał kiedyś popularny model odżywiania się, czyli schabowy z kapustą i do tego setka wódki a popołudnie spędzone przed telewizorem, wszelkie ruchy promujące zdrowy styl życia są ze wszech miar pozytywne. Czy aby na pewno? Czy w tej całej modzie na zdrowy styl życia nie jesteśmy lemingami i nie popełniamy zbiorowego samobójstwa?

Leming to taki mały gryzoń występujący w Europie, Azji i Ameryce Północnej. Wokół tych zwierzątek ukształtował się pewien mit, mówiący o tym, że gdy populacja lemingów na danym terenie jest zbyt duża, to dążą one do popełnienia masowego samobójstwa, celem niedopuszczenia do zagęszczenia populacji. Oczywiście jest to nieprawda, ale mit jak to mit żyje swoim życiem. W kulturze określenie „leming” oznacza osobę, która bezkrytycznie wierzy we wszystko co jest serwowane w mediach (internet, telewizja), przy czym sama uważa się za mądrego eksperta. Lemingi cechuje brak indywidualności oraz podatność na manipulację. Dążą upodobnienia się do większości grupy, co w konsekwencji wykształca nietolerancję dla wszystkiego co odbiega od „ogólnie przyjętej normy”. Ogólnie skrajny konformista, powielający wszelkie trendy, mody oraz narzucone wzorce. Co leming ma wspólnego z „wege”?

„Wege” to weganizm. Dieta wegańska jest krokiem dalej w stosunku do wegetarianizmu, oznacza odrzucenie w diecie wszystkich składników pochodzenia zwierzęcego. Oprócz tego, że nie jemy już mięsa, nie jemy także jajek, mleka serów. Pamiętajmy także, że nie tylko o nabiał chodzi. Żelatyna jest pochodzenia zwierzęcego, więc odrzucamy wiele słodyczy ją zwierających. Co dostajemy w zamian? Świat roślinny jest bardzo bogaty. Stwierdziłbym, że dużo bardziej bogaty niż świat zwierzęcy. Wystarczy pójść na jakiś targ azjatycki i zobaczyć ile gatunków owoców i warzyw możemy kupić. Świat wegański znalazł wiele substytutów zwierzęcych produktów. Są mleczka i sery roślinne, wegański majonez, wegańskie słodycze. Dysponujemy zatem bardzo bogatą paletą sposobów i składników, aby przygotowywać pełnowartościowe posiłki. Należy jednak pamiętać o pewnej ważnej rzeczy. Jesteśmy zwierzętami wszystkożernymi. Nasz układ pokarmowy jest zbyt krótki by trawić rośliny wszystkie rośliny, a zbyt długi, aby odżywiać się stale mięsem. Ewolucyjnie jesteśmy przystosowani do tego, aby bazować na roślinach z niewielkim dodatkiem mięsa. Jest wiele roślin bogatych w biało, podobnie jak mięso, ale jest wiele składników w mięsie (aminokwasy), których substytut roślinny nie istnieje. Zatem przy diecie wegańskiej trzeba naprawdę uważać i dokładnie liczyć to, co się je, aby nie doszło do niedoborów w diecie.

Tylko dieta? Można pójść jeszcze jeden krok dalej i wege rozszerzyć na całą przestrzeń życiową. Z miłości do zwierząt odrzucamy wszystkie produkty, które mogą być z nimi związane. Ot przykład. Buty z certyfikatem wegańskim. Producent deklaruje, że buty nie zwierają składników pochodzenia zwierzęcego oraz takie składniki nie zostały wykorzystane podczas produkcji. Wyglądają jak zwykłe buty. Kosztują 3x tyle, to normalne buty, tak samo wyglądające. Wszystko, co ma certyfikat wege jest droższe… Czy to nie jest już szaleństwo? Czy naprawdę musimy być lemingami i brać wszystko to wszystko bez zastanowienia? Czy naprawdę jesteśmy przekonani głęboko o słuszności tych poglądów, czy to tylko kolejna moda forsowana przez media i kolegów z korporacji? Odnoszę wrażenie, że niestety co raz częściej w tej kwestii jesteśmy lemingami ulegającymi modzie niż faktycznie przekonani o słuszności takiego postępowania. Przykładem jest dieta bezglutenowa. Jakieś „amerykański naukowiec” rzucił hasło: gluten jest zły. Wieść rozniosła się po internecie z prędkością błyskawicy i już miliony ludzi odrzuciły gluten (czyli zboża), mimo że go świetnie trawią i tolerują. Ludzie jedli gluten od tysięcy lat i jak widać na załączonym obrazku mają się dobrze. A co dzieje się dzisiaj? Dzisiaj wystarczy rzucić hasło i następuje lawina bezmyślnego działania. Dokładnie tak działają lemingi, reagują jedynie pod wpływem bodźców zewnętrznych… To całe wariactwo wokół diety można czasami skwitować poniższym memem…

Cytując za Fredrą: „Znaj proporcjum, mocium panie!”. Byłem mięsożercą, ale z przyczyn zdrowotnych musiałem znacznie zwiększyć udział warzyw i owoców w mojej diecie. Chwalę sobie taką zmianę, lubię gotować a z kuchni wege czerpię wiele pomysłów. Moja dieta wzbogaciła się o różnorodne smaki i to jest w tym wszystkim najfajniejsze. Dla mnie nie jest istotne co jem, ważne żeby mi smakowało. Jeżeli ktoś jest przyzwyczajony do wąskiego myślenia i wali pięścią w stół krzycząc „Mięso ku***!”, no to mu współczuję, bo nie wie, co traci… Ale pomimo wszystkiego nie zrezygnowałem z mięsa, mleka oraz jaj. Do mojej diety dobieram odpowiednio wysokiej jakości składniki.

Pomimo, iż bardzo lubię programy Marty Dymek, kupiłem jej dwie książki (przykładowy ciekawy przepis powyżej), to nie dam się wciągnąć w ten cały wegański szał, bo dla mnie jest to po prostu obłęd. Wege-koncepcja zupełnie do mnie nie trafia. Znacznie taniej i przyjemniej jest chodzić boso niż kupić buty z certyfikatem wege. Ale lemingowi łatwiej ulec modzie niż pójść pod prąd…
Nie mam nic przeciwko temu, że hoduje się zwierzęta w różnych celach. Jedyne czego nie toleruję to odstrzału dzikich zwierząt, bo robimy to jedynie dla przyjemności jedzenia i zabijania, a nie dla potrzeby przeżycia.

Jestem zdania, że w obecnych czasach, gdy jesteśmy pod stałym ostrzałem przez różne mody i koncepcje na zdrowy styl życia (często ze sobą sprzeczne), bardzo ważną i niezwykle cenną umiejętnością jest skrupulatne wybieranie poszczególnych składników i budowanie z nich własnej drogi. Rzucenie się w wir szaleństwa przynosi często negatywne skutki, dlatego powinniśmy przestać biec jak leming na skraj przepaści, tylko zatrzymać się i rozejrzeć z głową.

]]>
http://blog.bosorowerem.pl/?feed=rss2&p=2546 0
Gasmasken http://blog.bosorowerem.pl/?p=2502 http://blog.bosorowerem.pl/?p=2502#respond Sun, 14 May 2017 10:15:15 +0000 http://blog.bosorowerem.pl/?p=2502 Czytaj dalej ]]> gasmaske Mało kto wie, że Zyklon B został wynaleziony przez niemieckiego chemika, żydowskiego pochodzenia już 1918 roku i do momentu użycia w komorach gazowych był wykorzystywany głównie jako środek do niszczenia szkodników i insektów. Cyjanowodór nie był w tych czasach niczym odkrywczym. Innowacyjne było wykorzystanie granulatu z ziemi okrzemkowej jako nośnik gazu.
Skąd to nawiązanie do historii… Maska przeciwgazowa zwykle była kojarzona jako środek obrony przed gazem bojowym. Tak było kiedyś. Na chwilę obecną jakość powietrza w wielu dużych miastach na świecie jest tak podła, że co raz więcej osób stosuje maski (oczywiście nie w formie bojowej), by chronić swoje płuca przed tym, co atakuje ich w „środowisku naturalnym”.

Ostatnio zaskoczył mnie widok rowerzystów używających masek. Co prawda nie widzę tego po raz pierwszy… Zwykle to były jakieś pojedyncze „incydenty”. W tym sezonie spotykam osoby, które używają maski regularnie, na co dzień. I teraz należy się zastanowić czy jest sens? Czy warto?

Przed czym chcemy się chronić? W typowym wielkim mieście głównym źródłem zanieczyszczeń jest ruch uliczny, czyli spaliny samochodowe oraz pył z klocków hamulcowych oraz opon. Na terenach mocno zindustrializowanych mamy problem dymiących kominów, które ze względu na swoją wysokość rozsiewają zanieczyszczenia na dość dużym obszarze. Są też miejsca, gdzie zabudowa miejska jest wiekowa i ogrzewanie jest tradycyjne – piecowe – wtedy mamy problemy niskich kominów dymiących „czym chata bogata”.

Niech nie zwiedzie was tytuł „Gasmasken”. Należy rozróżnić wyraźnie. Maska przeciwpyłowa ma chronić nasze drogi oddechowe przed pyłem czyli drobnymi cząstkami stałymi unoszącymi się w powietrzu. Maska przeciwgazowa, oprócz ochrony przed pyłem daje także ochronę przed szkodliwymi związkami chemicznymi (trujące opary przemysłowe, gazy bojowe). Z pewnością każdy z nas marzy o pełnej ochronie, zarówno przed szkodliwym pyłek jak i gazem, jednak umówmy się. Dobre maski przeciwgazowe są zwykle pełnotwarzowe, kosztują minimum kilkaset pln i czerpanie przyjemności z uprawiania aktywności fizycznej w czymś takim jest wątpliwe. Pozostaniemy przy masce przeciwpyłowej… Co prawda niektóre maski przeciwpyłowe mają filtry z wkładem węglowym, który ma właściwości absorbujące szkodliwe gazy, jednak ilość węgla aktywnego jest zwykle śmiesznie mała i przestaje on być skuteczny dość szybko (o ile w ogóle jest).

Jak już wcześniej wspomniałem, pyły zawieszone w powietrzu, którym oddychamy pochodzą z wielu źródeł: motoryzacja, przemysł, domowe piece. Jaki jest podstawowy problem z pyłem? Pył ma różny skład (praktycznie cała tablica Mendelejewa) oraz rozmiar. I tu podstawowym problemem jest rozmiar. Duże cząstki są stosunkowo mało szkodliwe, bo opadają na ziemię. Nawet jeżeli unoszą się, to na niewielką wysokość. Im mniejsze cząsteczki tym gorzej, gdyż nie opadają tak łatwo… Poniżej pewnego rozmiaru cząsteczki przestają opadać, tylko swobodnie unoszą się w powietrzu na dowolnej wysokości. Tworzą one wtedy areozol, pył zawieszony. Zwykle mówimy o pyłach PM10 (rozmiar cząsteczki około 10μm) oraz PM2,5 (rozmiar cząsteczki około 2,5μm). Te dwa pyły są zwykle monitorowane przez stacje pomiaru jakości powietrza i wyniki często podawane są do publicznej informacji. Pył PM10, ze względu na swój rozmiar akumuluje się głównie w górnych drogach oddechowych. Pył PM2,5 (i mniejszy) jest znacznie bardziej szkodliwy, gdyż jest on tak mały, że przenika głęboko do płuc, skąd może przenikać do krwi. WHO określiła dopuszczalne normy stężenia pyłów. Jest to 40μg/m3 dla pyłu PM10 oraz 25μg/m3 dla pyłu PM2,5.  I co dalej?

Nic. W Polsce praktycznie w każdym większym mieście normy są regularnie przekraczane, szczególnie zimą, gdy dochodzi ogrzewanie mieszkań. Nieoficjalnie najbardziej zapylonym polskim miastem jest Kraków, gdzie 10-krotne przekroczenie normy nie jest niczym niezwykłym. Oczywiście nie jest powiedziane, że to Kraków wiedzie prym… Może są bardziej zapylone miejsca? Mało istotne. Najgorsze jest to, że nikt z tym nic nie robi. Na razie zaczyna się mówić w mediach o problemie.

Co możemy z tym zrobić w kontekście roweru? Możemy zaopatrzyć się w maskę przeciwpyłową. Oczywiście nie może być to zwykła maska przeciwpyłowa kupiona w sklepie dla bohaterów w swoich domach, bo ta chroni przed pyłem z cięcia desek na domek na drzewie, a nie pyłem zawieszonym. A może jakaś droższa z „markieta”? Też nie. Dlaczego? Będziemy uprawiać aktywność fizyczną. Wysiłek, w wielu przypadkach znacznie większy niż przycinanie desek czy malowanie pomieszczenia. Przede wszystkim nasz organizm potrzebuje tlenu, żeby być wydolnym i móc napędzać nasz rowerowy bolid… Maska musi zapewniać odpowiedni przepływ, by w ogóle mówić o możliwości uprawiania aktywności fizycznej… Nie mówiąc już o komforcie.

Wolny rynek nie lubi próżni. Oczywiście obok masek roboczych powstały także maski przeciwpyłowe sportowe i pojawiły się one na polskim rynku. Są to m.in. RZmask, Respo, Totobobo i inne, często bezimienne. Nie będę tutaj prezentował ani porównywał poszczególnych produktów, bo przecież nie o to chodzi, żeby zrobić kolejny wpis (sponsorowany czy też nie), ani test jakich wiele. Proszę, abyście pamiętali o podstawowych rzeczach takich jak:

Po pierwsze.
Jeżeli ochrona ma być realna, to producent powinien pochwalić się wynikami badań dla swojego produktu. Jeżeli producent nie podaje żadnych danych lub enigmatycznie pisze o badaniach „amerykańskich naukowców”, podając jakieś liczby, to należy przypuszczać, że ma coś do ukrycia. Co? – trudno powiedzieć.

Po drugie.
Filtr w masce musi być wymienny. Należy go wymieniać zgodnie z zaleceniami producenta lub częściej. Ja sugerowałbym przyjąć połowę czasu, który deklaruje producent. Przeglądając dane różnych producentów zauważyłem, że filtr starcza na max kilkadziesiąt godzin. Uwzględniając moje miesięczne przebiegi, filtr nie starczyłby mi na nie dłużej niż miesiąc. Rozsądnie byłoby go wymieniać co 3 tygodnie max.

Po trzecie.
Nie należy oczekiwać, że w masce będziecie oddychać swobodnie. Fizyka nie pozwala, aby móc swobodnie oddychać, a jednocześnie wyłapywać tak małe cząstki jak PM2.5. Filtr to zwykle gęste „kłębowisko” jakiegoś materiału, na którego porach, szczelinach czy włóknach osadzają się cząsteczki pyłu. Taki filtr musi stawiać wymierny opór i należy włożyć odpowiedni wysiłek, aby powietrze przecisnąć przez filtr.

Po czwarte.
Należy precyzyjnie dobrać rozmiar maski do twarzy. Musi ona dobrze przylegać, powietrze musi przepływać przez filtr, aby maska spełniała swoją funkcję. Jeżeli czujemy luz lub jakieś szczeliny w masce, wtedy noszenie jej będzie miało jedynie walory estetyczne, bo zapylone powietrze będzie bez przeszkód omijać filtr.

Po piąte.
Jeżeli dysponujemy funduszami, używajmy filtrów z węglem aktywnym. Oprócz pyłów zawieszonych będzie on wychwytywał różne gazy typu tlenki azotu, siarki, które są obecne w miejskim powietrzu. Osobiście nie wierzę, aby komponent węglowy działał tak samo długo jak komponent pyłowy, ale lepsza jakaś ochrona przez krótki czas niż żadna.

I teraz? Biegnijcie wszyscy do sklepów i pakujcie maski do koszyków… Takiego skutku zapewne oczekiwałby marketingowiec po serii dobrych artykułów sponsorowanych. Do mnie natomiast idea maski na rowerze po prostu nie trafia. Powietrze, którym oddychamy to jedynie pewien wycinek całego tortu, który ma wpływ na zdrowie. Uważam, że ta chwila ochrony, którą daje maska, to stosunkowo niewielki wkład w dbanie o zdrowie – a okupione sporym kosztem (komfort oddychania cierpi).

Jak zawsze zapraszam na
Forum Rowerowe.org

]]>
http://blog.bosorowerem.pl/?feed=rss2&p=2502 0
GMO i pasta z soczewicy http://blog.bosorowerem.pl/?p=2532 http://blog.bosorowerem.pl/?p=2532#respond Sun, 07 May 2017 19:41:20 +0000 http://blog.bosorowerem.pl/?p=2532 Czytaj dalej ]]> O mamusiu! To teraz nawet jajka są modyfikowane genetycznie? Tak! I bardzo łatwo to rozpoznać wystarczy obejrzeć żółtko po ugotowaniu. Jajko GMO jest ciemne na brzegach i jasne w środku. Jajko niemodyfikowane jest piękne i czyste… Ile osób łyknie coś takiego? Obstawiam, że praktyczne każda osoba, która nigdy nie gotuje jajek. Otóż każde nawet najpiękniejsze ekologiczne jajko, które pochodzi od kury zielononóżki z wolnego wybiegu i kurnika, w którym gospodarz puszczał Mozarta kurkom, można zamienić w potworne jajo GMO… Wystarczy je tylko dłużej pogotować.

Brak wiedzy szkodzi, bo można naciąć się na różnego typu prowokacje i nieprawdziwe informacje. Co jest w przypadku GMO.  Uważam, że jest podobnie. Żywność genetycznie modyfikowana jest stosunkowo młodym wynalazkiem i jak ta żywność na nas wpływa. Pierwsze produkty GMO pojawiły się dopiero na początku lat 90-tych XX. wieku. Hmmm… Nieco ponad 20 lat. To trochę krótko, aby ocenić jak technika GMO ma długofalowy wpływ na człowieka i przyrodę.

Ale zaraz zaraz… Ludzie manipulacją genów zajmują się od wieków… Manipulowaliśmy genami nawet, gdy ich jeszcze nie odkryliśmy. Jak robimy miękkie (zdrowe) GMO? Proste:

  • Selekcjonowanie. Nasiona wybieramy tylko od roślin (czy zwierząt), które posiadają pożądane przez nas cechy. Jest to naturalny mechanizm.
  • Krzyżowanie odmian (ras). Bierzemy organizm o pożądanej cesze X oraz drugi organizm o pożądanej cesze Y. Kojarzymy je ze sobą i oczekujemy, że organizmy potomne będą mieć zarówno cechy X jak i Y.

Zarówno jeden jak i drugi mechanizm jest przyrodzie znany. Człowiek robi to po prostu szybciej… Ale człowiek odkrył też, że można wziąć gen szczura i wszczepić go kukurydzy, dzięki czemu coś tam coś tam coś tam. No czegoś takiego przyroda nie zna, żeby szczur kopulował z kukurydzą… Tzn kopulować to sobie może, ale nic z tego nie będzie w naturze – a w laboratorium dzięki technice jest… I to ładna, jędrna kolba, odporna na różne choroby. Żeby było łatwiej, taniej, więcej…

Na grzyba nam to… Po co taniej, łatwiej więcej. Przed GMO ludzkość nie cierpiała głodu. Już dzięki chemii i technice nie dość, że jesteśmy w stanie się wyżywić, ale produkujemy więcej niż jesteśmy w stanie spożyć. Zatem po co nam jeszcze więcej…

Odpowiedzią są pieniądze… Ideałem jest firma Monsanto, która wyprodukowała środek wszystkobójczy oraz odmiany roślin, które są na niego odporne. Dokąd nas to zaprowadzi? Nie wiadomo…

No to na smaczne zakończenie przepis na pastę.

Składniki:

  • 200g łososia (hodowlanego)
  • puszka soczewicy czerwonej (tylko GMO inna nie smakuje)
  • mały koncentrat pomidorowy
  • dużo natki pietruszki (ile wlezie)
  • kilka łyżek musztardy kremskiej Roleski
  • 2 ząbki czosnku
  • curry
  • papryka słodka wędzona
  • oliwa z oliwek
  • BEZ SOLI (łosoś i tak jest już za słony)
  • BEZ PIEPRZU (masz musztardę w zamian)
]]>
http://blog.bosorowerem.pl/?feed=rss2&p=2532 0
Konfident medialny http://blog.bosorowerem.pl/?p=1905 http://blog.bosorowerem.pl/?p=1905#respond Sat, 06 May 2017 19:11:56 +0000 http://blog.bosorowerem.pl/?p=1905 Czytaj dalej ]]> konfidentGrafika obok to stary plakat propagandowy z czasów jedynie słusznego systemu – czyli realnego socjalizmu. W tamtych czasach wrogiem nie tylko był zgniły zachodni kapitalizm, NATO i amerykańskie bomby, ale przede wszystkim wróg wewnętrzny. Kto był tym wrogiem? A praktycznie każdy. Niekoniecznie trzeba było aktywnie działać przeciw systemowy, wystarczyło nieopatrznie wypowiedzieć swoje poglądy w obecności niewłaściwej osoby. System miał wielu „tajnych” agentów, którzy chętnie donosili na innych. Mógł to być zaufany kolega z pracy, dozorca czy listonosz. Takie osoby nazywano konfidentami.
Czasy realnego socjalizmu dawno już minęły. W wiek dojrzały wchodzą już ludzie urodzeni po 89 roku. Jednak czy wciąż mamy konfidentów? Jak najbardziej tak! Tylko, że obecny konfident nie ma nic wspólnego z tym sprzed 30-40 lat.

Gdy w Szwajcarii ktoś zaparkuje na kopercie, można być praktycznie pewnym, że niebawem ktoś zadzwoni na policję i doniesie o niecnym czynie kierowcy. Nikt nie widzi w tym nic zdrożnego. Norma. U nas pod adresem takiej osoby posypią się obelgi: konfident, donosiciel, kapusta itp. Efekt minionych czasów. Nie lubimy ludzi, którzy donoszą, mimo że obiektywnie patrząc jest to właściwe. Gdzie leży problem w tym całym donoszeniu?

Wydaje mi się, że chyba w naszej nadgorliwości. Jako społeczeństwo mamy tendencję do robienia wszystko na swój sposób, na przekór, często w wypaczony i przerysowany sposób.
Rejestratory i kamery stały się bardzo popularne. Mamy ich bardzo dużo, na rowerach, motocyklach i samochodach. Dlatego jakiś czas temu policja uruchomiła specjalną skrzynkę mejlową: stopagresjidrogowej@ka.policja.gov.pl. Twórcom tego projektu zapewne przyświecał cel – jak sama nazwa wskazuje – powstrzymanie, czy też pomoc w powstrzymaniu agresji drogowej. Oczywiście – jak ktoś może pouczać Polaka jak korzystać ze skrzynki – została ona zbombardowana trywialnymi sprawami, które są na porządku dziennym i trudno je nazwać agresją na drodze. Pamiętam, że jakiś policjant nawet w TV apelował o umiar w korzystaniu z systemu.

Wraz z kamerami i aparatami w telefonach komórkowych pojawiło się moim zdaniem bardziej patologiczne zjawisko, które stało się przyczynkiem do napisania tego tekstu. Otóż jest na facebook’u profil, który ułatwia kontakty między rowerzystami. Ludzie po prostu umawiają się na rowerowe „ustawki”. Kilka miesięcy temu pojawiło się na nim zdjęcie, okraszone „polszczyzną”. Przedstawiało ono samochód z całości blokujący chodnik. Jak można się było się spodziewać polała się fala żółci i „hejtu” w kierunku kierowcy. Niewiele osób jednak zauważyło, że w tle widać bilboard, samochód ma załadowaną „pakę” a na dachu drabinę. Trudno wpaść na pomysł, że to obsługa, która przyjechała prawdopodobnie na serwis. Nie stali tam kilka godzin, tylko góra kilkadziesiąt minut. Jednak komuś się nie spodobało, że nie mógł rowerem przejechać, więc odpłacił się pięknym za nadobne wywołując kolejną falę nienawiści lanej w internecie.

I to jest właśnie przykład medialnego konfidenta. Jego działanie nie przynosi żadnej realnej korzyści. Zamiast zrobić właściwy użytek ze swojego nagrania, czyli zadzwonić na policję czy straż miejską wolą wywoływać kłótnie w sieci. To nie jest jedyny przykład. Na Youtube można znaleźć bardzo wiele profili osób rejestrujących każde wykroczenia, które napotkają. Komentarze pod filmami to jedynie żółć i podręcznikowy hejt. Odnoszę wrażenie, że takim osobom wcale nie zależy na tym, aby było bezpiecznie. Jedyny cel jaki mają to pod płaszczykiem dbania o bezpieczeństwo i kulturę na drodze, to chęć wylania pomyj na inną osobę (nawet nie własnymi ustami) bez ponoszenia moralnych konsekwencji.

Facebook jest kopalnią profilów hejterskich. Inny przykład: „Święte krowy warszawskie”. Celem profilu jest zbieranie zdjęć ze źle zaparkowanymi samochodami (w tym na DDR’ach). Wiele zdjęć znalazło się tam słusznie, ale pojawiają się też np samochody z zaopatrzeniem lub inną formą transportu rzeczy. Przecież no normalne, że samochód dostawcy nie zaparkuje 100m od sklepu, tylko musi podjechać pod jego drzwi. Pieszy czy dziecko z hulajnogą na ścieżce rowerowej też się znalazło. Niezrozumienia i braku wyobraźni pełno. W samej nazwie profilu także. Twórcy tej grupy jednak zapomnieli o jednej subtelnej rzeczy. W czasie wojny Warszawa została doszczętnie zniszczona, a w samym powstaniu zginęło ponad 200 tyś Warszawiaków. Różne internetowe źródła podają różnie, ale zwykle pada liczba od 5% do 10% rodowitych Warszawiaków mieszka w Warszawie. Większość mieszkańców to powojenna ludność napływowa i bieżąca migracja zarobkowa. Ludzie przywieźli ze sobą swoje zwyczaje a także i kulturę drogową. Zatem nie powinno się mówić „krowa warszawska” tylko „krowa polska”.

Bardzo lubimy także chować się za kamerą. Uważamy się za bojowników o sprawiedliwość i bezpieczeństwo, więc powinno być nam odpuszczone, nawet jak coś przeskrobiemy. Na Youtube można znaleźć bardzo wiele filmów, gdzie oprócz tego, nie tylko filmowany łamie przepisy, ale także filmujący. Tutaj przytoczę sprawę z tego artykułu: Powiadomił policję o piracie drogowym, ukarzą obu? Na filmie ewidentnie widać, że zarówno rowerzysta, jak i kierowca łamią przepisy. Stoję na stanowisku, że w takim przypadku należy ukarać obu uczestników, adekwatnie do przewinienia. Nie powinno być taryfy ulgowej za „bezinteresowne” doniesienie. Jeżeli będziemy pobłażać w takich sytuacjach, to stworzymy patologiczny system/zwyczaj. Jeżeli ktoś ma odwagę łamać przepisy, to powinien równie odważnie za to łamanie odpowiedzieć. Ucieczka w takiej sytuacji za kamerę przypomina mi sytuację ze szkoły podstawowej, gdzie dwoje dzieci licytuje się przed wychowawczynią, kto bardziej się przezywał. „To on, to on, bo przezywał się bardziej” – tak jakby to miało jakiekolwiek znaczenie.

Jest też jeszcze bardziej groźne zjawisko. Konfidenci, którzy sami prowokują sytuację, żeby potem przelewać żółć w internecie. Kamera i rower ich orężem. Na Youtube można znaleźć kilka profili takich gwiazd. Celowo nie podaję linków, żeby ich nie reklamować i nie nabijać im oglądalności, ale jeżeli ktoś zdecyduje się drążyć temat, to bez problemu ich znajdzie. Przeglądałem te profile. Większość zachowań – pożal się Boże – reżyserów jest co najmniej kontrowersyjna, żeby nie powiedzieć, że sytuacje są przez nich celowo prowokowane. Mi nic do tego, co komuś takiemu siedzi pod kopułą, ale stwarzanie niebezpiecznych sytuacji, prowokowanie agresywnych zachowań u innych stwarza realne zagrożenie na drodze. Czy takie jednostki mają prawo nazywać się rowerzystami? Moim zdaniem nie. Nie są lepsi niż ludzie, którzy dali się przez nich sprowokować.

Dlaczego poruszam tak społeczny temat w kontekście rowerów? Bardzo często dzieli się społeczeństwo drogowe na rowerzystów i resztę świata. Moje ukochane organizacje pro-rowerowe bardzo lubią to podkreślać. Nie pierwszy raz słyszymy o wojnie między rowerzystami a kierowcami. Taki podział jest bardzo na rękę tym, którzy chcą podsycać nienawiść i lać żółć. Niestety on nie istnieje. Rowerzyści przecież pochodzą z tego samego społeczeństwa co kierowcy. Duża część z nich rano jeździ samochodem a po południu wsiada na rower. Oczekujemy od innych kultury, a sami jej nie mamy. Lubimy się bić między sobą na drodze i przerzucać gorącego kartofla z rąk do rąk. Dlatego uważam, że lanie żółci bez zastanowienia na wszystko i wszystkich działa zupełnie odwrotnie. Podsycamy tylko wojenkę polsko-polską, która nic dobrego nie przynosi. Sprawy łamania przepisów należy oddać we właściwe ręce. No chyba, że ktoś uważa iż te właściwe to ręce internetowego trolla (i chyba tym się różnimy od Szwajcarów).

Jak zawsze zapraszam na
Forum Rowerowe.org

]]>
http://blog.bosorowerem.pl/?feed=rss2&p=1905 0
Ratujmy łososie http://blog.bosorowerem.pl/?p=2522 http://blog.bosorowerem.pl/?p=2522#comments Sun, 30 Apr 2017 09:41:29 +0000 http://blog.bosorowerem.pl/?p=2522 Czytaj dalej ]]> Zdjęcie obok przedstawia porównanie mięsa łososia hodowlanego (po lewej) i mięso łososia dzikiego (po prawej). Oczywiście jest to zdjęcie dla amerykanów, którzy rozróżniają tylko dwa gatunki jabłek – zielone i czerwone… Dla Polaka informacja. Kolor i konsystencja mięsa łososia zależy oczywiście od gatunku. Przykładowo nasz łosoś bałtycki jest wyraźnie inny niż łosoś atlantycki czy norweski. Zatem jak zobaczycie jasne mięso łososia nie koniecznie musi to oznaczać, że jest to łosoś hodowlany. Oczywiście łososia bałtyckiego jest mało i jest bardzo drogi, więc w większości wypadków będzie to łosoś hodowlany… To taka dygresja…

Jak widać na załączonym obrazku mięso łososia hodowlanego jest bardziej tłuste i jaśniejsze. Jest hodowany w specjalnych farmach morskich, karmiony przemysłową paszą, zawiera więcej toksyn bla bla bla. I co w związku z tym? Wszystkie slowfood’owe serduszka nawołują bezmyślnie do bojkotu hodowli i do kupowania tylko i wyłącznie dzikiego… Czy słusznie?

Irytuje mnie fakt, że ludzie co raz częściej i bezmyślnie rzucają się w wir populistycznych haseł, bez chwili refleksji. Dziki łosoś – brzmi świetnie w skali mikro, ale trzeba się chwilę zastanowić co się dzieje w skali makro.

Generalnie ryby morskie to jedyny zasób przyrody, który mocno nie cierpiał z powodu eksploatacji przez człowieka. Ale ten stan się kończy. Greenpace opublikował listę gatunków ryb zagrożonych. Można ją znaleźć tutaj: http://www.greenpeace.org/poland/PageFiles/351926/CzerwonaLista2013.pdf. Łososia jeszcze na niej nie ma, ale pytanie jak długo, gdy wszyscy bezmyślnie rzucimy się na niego? To, że co raz częściej stać nas na to, by pozwolić sobie na spożywanie dziczyzny, to musimy to robić? Nie! Łowiska nie są eksploatowane, są TRZEBIONE!!!. Jak wszyscy rzucimy się na łososia dzikiego, to lada dzień pojawi się on na czerwonej liście.

Nie widzę przeszkód, aby kupić łososia hodowlanego. Jeżeli ryba jest hodowana w odpowiednich warunkach, karmiona wysokiej jakości karmą, nie będzie wcale gorsza. Dorabianie do tego wirtualnych walorów czy wad jest głupotą.

Jakiś czas temu kupiłem w Tesco najtańszego łososia wędzonego. Przeterminował się o 6 dni, więc trzeba było coś z tym zrobić. Twardy, słony i pewnie dymu nie widział. Ale da się zjeść. Łosoś był w kawałku, ze skórą z łuskami, więc musiał się trochę trochę popracować, żeby go oskórować. Było jednak warto…

Składniki:

  • łosoś wędzony (dużo)
  • serek naturalny homogenizowany
  • musztarda sarepska
  • szczypta kardamonu (ostrożnie)
  • papryka słodka mielona
  • curry

Wszystko wrzucamy do malaksera i mielimy na pastę. I koniec. Jak ktoś zna wędlinę pod nazwą „metka łososiowa”, to konsystencja i smak jest podobny. Różnica jest taka, że metka łososiowa obok łososia nie leżała, to w większości tłuszcz wieprzowy chemicznie doprawiony, a tutaj mamy prawdziwą metkę z prawdziwego łososia hodowlanego. Ja zjadłem ją na śniadanie z połówkami ogórka. Wątroba się nie cieszy, bo sporo tłuszczu, ale cóż – przynajmniej nie dobiłem jej chlebem 😉

Zawsze byłem i będę przeciwnikiem spożywania dzikich zwierząt, szczególnie tych, których jest mało.

]]>
http://blog.bosorowerem.pl/?feed=rss2&p=2522 2
Marks czy Darwin? http://blog.bosorowerem.pl/?p=2515 http://blog.bosorowerem.pl/?p=2515#respond Sun, 23 Apr 2017 13:39:40 +0000 http://blog.bosorowerem.pl/?p=2515 Czytaj dalej ]]> Temat pojedynku pomiędzy rowerem a samochodem w transporcie miejskim powraca jak bumerang… Do popełnienia tego wpisu zainspirował mnie artykuł „Miasta wykluczają pieszych i rowerzystów. Wszyscy jesteśmy zakładnikami samochodów”, który pojawił się na łamach Gazety Wyborczej. Jest to wywiad  z Olivierem Shneiderem, członkiem Rady Bezpieczeństwa Ruchu Rowerowego we Francji. Jak każdy szanujący się Polak mam własne zdanie na ten temat. W artykule pada wiele tez i stwierdzeń. Z częścią się zgadzam, z częścią nie. 

W tematyce transportu często powołujemy się na wzorce zachodnie… A więc Marks czy Darwin? Jeden jest przedstawicielem nurtu rewolucyjnego drugi ewolucyjnego. Według mnie podstawowym błędem w diagnozie „problemu samochodowego” w Polsce jest brak zrozumienia jego genezy. Jak to jest u nas? Według mnie zdecydowanie Marks. Po 90-tym roku dokonała się rewolucja. Nie wynika ona z tego, że kochamy motoryzację, tylko z tego że przez 50 lat socjalistycznej niewoli i niedoboru wszystkiego, samochód był czymś niedostępnym, świętym Graalem. Ten kto go posiadał, był kimś, figurą. Samochód świadczył o statusie społecznym. Dbaliśmy o samochody jak o klejnoty koronne. Zatem po otwarciu rynku na wszystko każdy zapragnął mieć samochód – nie ważne czy jest on potrzebny czy nie. Potrzebowaliśmy go by przestać być biednymi i móc się wreszcie pokazać, że stać nas na to by jeździć po bułki samochodem a nie zasuwać pieszo czy rowerem. W krajach zachodnich nie było takiego zjawiska jak u nas w latach 90-tych, bo wolny rynek panował tam od zawsze i tam mentalność i rynek samochodowy ewoluował swobodnie przez 50-lat a nie był centralnie sterowany. Czy zachodnioeuropejskie prawidła  dotyczące podziału modalnego mogą mieć rację bytu? Nie, jeżeli nie zrozumie się podstaw obecnej sytuacji.

Skoro mieliśmy rewolucję, to czym ona skutkowała… A chociażby tym, że infrastruktura nie była na nią przygotowana. Już w latach 90-tych przekroczyliśmy liczbę pojazdów na drodze, którą Pierwszy Sekretarz planował dopiero 30-40 lat później. Brak obwodnic, duże miasta cierpią dlatego, że tranzyt idzie przez ich centra wraz z ruchem lokalnym. Kto to słyszał…

Obok rewolucji samochodowej, wybuchła także rewolucja rowerowa, tylko nieco później. W latach 80-tych i 90-tych mało osób traktowało rower jako formę rekreacji. Głównie był to środek transportu dla tych, których nie było stać na samochód. W pewnym momencie coś się zmieniło i Polacy nagle wskoczyli na rowery. Najpierw dla zabawy a potem do pracy (ponownie). I znów następuje zderzenie ze ścianą. Infrastruktury rowerowej brak, a na ulicy pełno samochodów. Dodatkowo pojawia się bateria „korporacyjna”. Brak szatni, czy nawet ustronnego miejsca, gdzie można by się w pracy przebrać przed i po jeździe. Skutkuje to tym, że bardzo wiele osób wciąż wybiera samochód, gdyż jest mniej problematyczny niż rower.

Zgodzę się ze stwierdzeniem, że to polaryzacja miast powoduje, że chętniej wsiadamy do samochodu niż na rower. Perspektywa pokonywania kilkunastu km dziennie, niezależnie od pogody (pamiętajmy o tym!) nie jest zbyt kusząca. A jak dobrze wiemy polski klimat nie rozpieszcza, szczególnie w okresie zimowym. Rowerem do pracy dojeżdżam regularnie od 2012 roku. Pierwsze jesienne powiewy zimna wymiatają ze ścieżek rowerowych 90% rowerzystów. Zimą ruch rowerowy praktycznie zamiera w 100%. Pozostają pojedyncze jednostki. Odśnieżanie najbardziej popularnych ciągów rowerowych nie zdaje egzaminu. Umówmy się – temperatury się nie przeskoczy… Poniżej 5 stopni jazda na rowerze nie należy do najprzyjemniejszych.
Powodem polaryzacji miast jesteśmy my sami, a tak naprawdę nasza mentalność. Nie poszukujemy pracy w pobliżu miejsca zamieszkania, ani nie wyrażamy chęci przeprowadzania się w poszukiwaniu pracy, która nas satysfakcjonuje. Godzimy się na duże dystanse pomiędzy pracą a domem, tłumacząc sobie, że tak musi być, bo takie są czasy. Dlatego samochód jest nam niezbędny.

W artykule pada kilka tez „oszczędnościowych”. Są to standardowe „podręczne” argumenty w takich dyskusjach, które nie do końca są prawdziwe.  O ile koszty bezwzględne utrzymania pojazdu są oczywiste (zakup, OC i paliwo – główne koszta), tak nie wszystkie aspekty życia da się wprost przeliczyć na pieniądze i porównać. Dla jednego godzina w tą czy w tą stronę to bez różnicy, dla innego urwanie choćby 15 minut stanowi problem. Nie zgodzę się ze stwierdzeniem, że rower oszczędza czas. Nie zawsze jest to prawdą. Codzienne przygotowania do jazdy rowerem pochłaniają czas. Jeżdżąc samochodem nie przebieramy się przed i po wyjściu z niego. Przekręcamy kluczyk i jedziemy. Powoduje to, że zysk czasowy nie jest tak duży. Jedyne za co cenię rower mały rozrzut czasu dotarcia do punktu przeznaczenia. Do pracy mam 13km i pokonuję ten dystans w 43 minuty +/-2 minuty. Wow! Jadąc samochodem rozrzut tego czasu jest znacznie znacznie większy mimo, że średnia wypada lepiej.
Wygoda… Tego też nie da przeliczyć się na pieniądze. Żeby jeździć rowerem na zakupy trzeba mieć co najmniej duże sakwy. Ja jestem akurat w takiej sytuacji, że oprócz sakw na rowerze mogę jeszcze dopiąć extrawheel’a i mieć 120 litrów ładowności (czyli 2/3 ładowności małego samochodu). Rower transportowy (czyli riksza z kufrem) to w Polsce abstrakcja, a moje „trzecie koło” wywołuje na drodze nie małe poruszenie. Nie mniej jednak na większe zakupy nie wystarczą nawet 2 rowery po 120 litrów każdy… Samochód jest wtedy niezbędnym środkiem ułatwiającym życie. Oczywiście można bronić stwierdzenia, że nie opłacając samochodu można zaoszczędzić na taxi. Tak, to prawda. OC na duży samochód w Warszawie kosztuje sporo, ponad 1000 PLN rocznie. Jednak co z pozostałymi sytuacjami? Często wyjeżdżam za miasto, gdzie komunikacja zbiorowa nie istnieje. Co wtedy? W tym momencie własny samochód wygrywa z każdym innym pomysłem na dotarcie w zaplanowane miejsce. Nie wyobrażam sobie wyjazdu publicznym środkiem transportu na 2-tygodniowy (czy nawet 1-tygodniowy) urlop, z dwoma rowerami i „bagażnikiem” pełnym po sufit…

A czy rozmówca zadał sobie pytanie dlaczego większość osób w samochodach to ludzie w wieku 30-35 lat? Proste – ale pominięte (świadomie lub nie). Tak wypada, że szczyt wyżu demograficznego z początku lat 80-tych ma właśnie teraz 30-35 lat, więc zakładając, że chęci posiadania są równo rozłożone w społeczeństwie, to ich najczęściej będziemy spotykać w autach. Dodatkowo młode osoby są najbardziej aktywne. Praca, siłownia, zakupy, kino, restauracja, spotkania itp. Samochód niestety nie rzadko jest wtedy jednym optymalnym czasowo transportem.

Nie zgodzę się także ze stwierdzeniem, że ogromna część Polaków nie posiada samochodów… Co to znaczy ogromna część?! Już w 2011 roku 3/4 gospodarstw domowych dysponowało samochodem prywatnym, a gospodarstwa dzietne użytkowały samochód w blisko 9/10 przypadków. Więc gdzie tu wykluczenie? Niemcy płaczą płaczą, gdy lawety ciągną samochody do Polski. Stare bo stare, uszkodzone bo uszkodzone, ale Polak potrafi i ma. Gdy sięgnę pamięcią mojej młodości, rodzina bez samochodu nie była niczym niezwykłym. Teraz w moim otoczeniu takie zjawisko jak „wykluczenie motoryzacyjne” nie istnieje. Nie żyjemy na takim poziomie jak płaczący Niemcy i nie stać nas, aby co 5 lat wyjeżdżać z salonu nowym Audi czy BMW, ale stać nas, aby posiadać 10-cio letniego „Gulfa”, czy 15-letniego „Paska” w nie koniecznie najgorszym wyposażeniu i wozić się do pracy oraz po mieście. Stać nas – więc korzystamy, obok tego nie da się przejść obojętnie i kalkulacje oszczędnościowe przeczą rosnącemu rynkowi aut używanych.

Skoro nie samochód i nie rower to co? Diagnoza co do jakości działania komunikacji miejskiej jest słuszna. Połączenia często nie są optymalne, zmuszają do częstych przesiadek. Autopsji wiem, że wystarczy jedna przesiadka, by skutecznie zniechęcić do korzystania z komunikacji miejskiej. Ja próbowałem dojeżdżać komunikacją miejską do pracy. Czasowo jest to dla mnie zdecydowanie najgorsza opcja, gdyż nie jestem w stanie zsynchronizować rozsądnie kolejki miejskiej i autobusu. Ale cóż. Tak to działa i nie można mieć wszystkiego.

Jeżeli chcemy, by rower coś znaczył w transporcie miejskim, to nie fundujmy społeczeństwu kolejnej rewolucji. Podstawowym problemem aktywistów rowerowych w Polsce jest brak zrozumienia dla przeciwnej strony i forsowanie argumentów. Nie można proponować tego, aby ludzie wywrócili swoje życie do góry nogami i przystosowali swoje życie do życia na rowerze. Coś takiego spotka się tylko z awersją i brakiem zrozumienia. Lepiej promować ewolucję… Powoli, po kawałku i dnia pewnego kropla zamieni się w wodospad. Niepokoi mnie, że w działaniach prorowerowych widzę tylko walkę z „blachosmrodami”, a nie widzę działań na rzecz ułatwienia życia rowerzystom. Bez ułatwień dla rowerzystów ludzie dobrowolnie nie wysiądą z samochodów. Co ja bym widział i co dla mnie jest ważne? Ot chociażby to:

  • Ekobenefit. Nie koniecznie musi być to dodatek do pensji w formie pieniędzy. Mogą być to inne deputanty, typu darmowy przegląd roweru raz na jakiś czas czy firmowy strój rowerowy. Koszty nie są duże w porównaniu z utrzymaniem służbowych samochodów, które w wielu przypadkach służą tylko i wyłącznie za prywatne dupowozy (przepraszam) i nie mają nic wspólnego w wykonywaniem obowiązków służbowych.
  • Parking rowerowy. Są tacy co dojeżdżają do pracy starymi „sztruclami”, które urągają bezpieczeństwu (tak – rowery też takie mogą być). Są tacy którzy mają rowery droższe. Każdy jednak chciałby, aby móc zaparkować rower we w miarę bezpiecznym miejscu, bez potrzeby przypinania roweru do przypadkowych drzew, znaków czy ogrodzeń.
  • Szatnia. Miło jest się gdzieś przebrać i dobrze by nie była to ciasna toaleta.
  • Higiena. Wokół higieny rowerowej narosło wiele stereotypów, które powodują, że ludzie boją się dojeżdżać rowerem do pracy. W szatni nie koniecznie musi być prysznic i jacuzzi, ale wystarczy kran z ciepłą wodą i średniej wielkości umywalka, by dokonać podstawowej toalety.

I to są podstawowe rzeczy, bez których dalej nie pojedziemy chociażbyśmy zakazali ruchu samochodów i ulice zamienili na ścieżki rowerowe. Dobrze jest słuchać tego, jak to robią inni, ale pamiętajmy zawsze o tym, że my jesteśmy tu, a oni tam daleko, nie tylko geograficznie…

Jak zawsze zapraszam na
Forum Rowerowe.org

]]>
http://blog.bosorowerem.pl/?feed=rss2&p=2515 0