Rzadko podejmuję tematy społeczno-polityczne na blogu, ale tym razem się we mnie już po prostu zagotowało i muszę wylać trochę żółci. Dzisiaj rano w telewizji usłyszałem o kolejnym irracjonalnym pomyśle pod tytułem 6-ty dzień tygodnia w pracy… Cały czas kombinujemy jak tu zwiększyć czas pracy… Gdzie nas to zaprowadzi? Z niewolnika nie ma pracownika. Niby każdy się z tym zgodzi, ale realia są zupełnie inne. Uczelnie wyższe kładą młodym ludziom do głowy farmazony – bo inaczej nie można tego nazwać – o tym że są wspaniali i będą bogaci – wystarczy się uczyć. Potem jednak przychodzi zderzenie z rzeczywistością…
Student jest dobrym materiałem, aby go wykorzystać za połowę normalnej stawki. Więc pracujemy pod batem kapitalisty… Ale brak doświadczenia… Można przełknąć. Po zdobyciu doświadczenia też nie jest lepiej, bo wciąż pracujemy pod batem, klepiemy nadgodziny i wypruwamy wnętrzności. Odbija się to na zdrowiu, psychice i życiu rodzinnym. Trudno to określić inaczej niż intelektualne niewolnictwo. Współczesny feudalizm. Czy musimy tak dużo pracować?
Podczas, gdy na Zachodzie wprowadza się innowacyjne podejście do pracownika i czasu pracy (kliknij obrazek powyżej) u nas jest to wciąż nie do pomyślenia. Odnoszę wrażenie, że polscy pracodawcy wciąż myślą kategoriami rodem z 19-tego wieku. Popatrzmy jak to się ma na tle Europy i świata:
Podczas, gdy Szwedzi chcą wprowadzić 6-godzinny dzień pracy (link), Holendrzy pracują 27 godzin tygodniowo, Niemcy 27, Francja 30, Irlandia 31, UK 32, my mamy 38 godzin pracy w tygodniu i pojawiają się pomysły, aby jeszcze to zwiększyć poprzez 6 dniowy tydzień pracy. Niby ten 6-ty dzień miałby być za zgodą pracownika (link), ale wiadomo jak to będzie. Podobnie z nadgodzinami. Niby też nie mogą mieć charakteru planowanego – a wiadomo jak jest.
Zastanawiam się jak dużym pracoholikiem trzeba być by nie dostrzegać pewnych rzeczy. Ot przykład z życia mego wzięty. W ciągu dnia efektywna praca inżynierska, to nie więcej niż 6 godzin. Czasami natchnienie kończy się po 4 godzinach – a potem zwykle spędza się więcej czasu na zmuszaniu siebie do pracy niż na faktycznej efektywnej pracy. Gdzie tu 8 godzin albo 12 godzin – jak to jakiś czas temu postulowano w elastycznym czasie pracy? Zastanawiam, w której części głowy pracodawcy siedzi takie myślenie, że dłużej znaczy lepiej… Zastanawiam się też ile jeszcze wody w Wiśle musi upłynąć, aby dojść do wniosku, że zmęczony inżynier to kiepski inżynier i większy pożytek będzie z inżyniera, który będzie pracował 6 godzin niż takiego, który będzie przybijał kartę pracy po 8 godzinach. Osiem godzin można pracować przerzucając puszki z palety na maszynę do etykietowania, ale nie przy biurku pracując umysłowo.
Jeżeli te pomysły dojdą do skutku i pracodawca będzie próbował z nich korzystać, gwarantuję mu, że pierwsza sobota spędzona w pracy będzie moją ostatnią. Jeżeli zmiana pracodawcy nie wystarczy, zmienię zawód, a jak tego będzie mało, to wyemigruję na przysłowiowy „zmywak”.
Dokładnie zgadzam się. Przecież jak wprowadzą 6 dzień pracy to człowiek już na nic nie będzie miał czasu, na żadne przyjemności. A z tym za przyzwoleniem pracownika to chyba nikt w to nie wierzy. bo przecież będzie tak jak zawsze: nie chcesz pracować w sobotę – to wylot i bezrobocie. I każdy będzie pracował żeby zachować prace. Pozdrawiam.