Podział modalny (modal share) jest to udział procentowy poszczególnych środków przemieszczania się w całości transportu miejskiego. Na podstawie takiej statystyki można wnioskować, co należy ulepszyć, jak projektować miejską przestrzeń. W sumie to kilka cyfr, ale czasami na ich podstawie można wywnioskować sporo bardzo ciekawych rzeczy. Otóż krótki przykład. W wielu zachodnioeuropejskich miastach udział pieszych i rowerzystów jest bardzo duży, a transportu samochodowego, w tym pojazdów prywatnych mały. Ktoś pomyślał – kraj rozwinięty, ludzi powinno być stać na podróżowanie samochodem. Oczywiście, że stać, ale to chyba nasze postkomunistyczne myślenie kieruje nas ku takim pytaniom.
Jak popatrzymy na czasy słusznie minione, samochód w naszym społeczeństwie był synonimem luksusu, a rower synonimem biedy. Mimo, że czasy się zmieniły wciąż tak jest, bo gdy spojrzy się na udział roweru w transporcie w Polsce, czy krajach postkomunistycznych, udział jest znikomy (zwykle nie więcej niż 5%, typowo 1-2%). Oczywiście na „zachodzie” też są „wyspy”, gdzie ludzie upodobali sobie wszystko – tylko nie rower, ale tak czy inaczej udział rowerów jest znacznie większy, a w rowerowych oazach szczęśliwości przekracza 30%.
W sieci można znaleźć ciekawe narzędzie pod tytułem TEMS. Mapka google z naniesionym podziałem modalnym w wybranych miastach europejskich. Nie wiem na ile to narzędzie jest wiarygodne, gdyż dane dotyczące Warszawy są np sprzed 10 lat – czyli spokojnie można powiedzieć – mocno nieaktualne, ale czy do końca?
Na powyższych wykresach są dane z Poznania (2013) i Wrocławia (2011). Wygląda to całkiem podobnie. Nie sądzę, aby w Warszawie wyglądałoby to zupełnie inaczej. Zupełnie inaczej wygląda to pod względem transportu publicznego. Mimo to można uznać, że udział procentowy w rowerów w Warszawie na ostatnie lata, jest podobny, co w Poznaniu i Wrocławiu, ze względu na ogólny trend.
Jak skłonić ludzi do tego, by porzucili samochody i przesiedli się na rower? Odpowiedź nie jest prosta, wręcz powiedziałbym, że bardzo trudna. W internecie słuchać sporo głosów, z których wyłania się model kija i marchewki, z tym że niektórzy chcieliby widzieć przewagę kija i po prostu zmusić ludzi do wybrania innego transportu, utrudniając im korzystanie z bieżącego. Nie tędy droga. Z niewolnika nie ma pracownika. Podobnie z „samochodziarza” nie będzie rowerzysty, tylko dlatego, że ulice będą węższe, czy w centrum zostaną wprowadzone strefy 30 km/h, opłaty za wjazd do centrum, itp, itd. Jedyne czym to będzie skutkowało to kolejne antagonizmy na drodze. Staniemy w jeszcze większych korkach niż obecnie.
Duża marchewka też nie zadziała. Można sobie wyobrazić, że wzdłuż każdej ulicy będzie biegła ścieżka rowerowa, która będzie odśnieżana zimą. Czy to coś da? Z pewnością nie. Przede wszystkim trzeba chcieć. Trzeba zacząć od zmiany mentalności, dopiero wtedy należy przystąpić do zmian w infrastrukturze. Wszystko trzeba jakoś zrównoważyć. Kij nie może być większy od marchewki. Kiedyś Polska rowerem stała. Bieganie jednak przebiło rower i Polska biega, zamiast jeździć na rowerze.
A jaka marchewka by się przydała dla rowerzysty dojeżdżającego do pracy? Przede wszystkim miejsce, gdzie można by bezpiecznie zostawić rower. Nie zawsze jest możliwość, ale zawsze można coś zorganizować w porozumieniu z szefem, czy administratorem budynku.
Druga sprawa – znacznie trudniejsza. Dużo osób panicznie boi się, że się spocą i będą śmierdzieć. Pytanie dlaczego? Rozumiem… Główka czosnku dzień wcześniej, kilo cebuli czy coś w tym rodzaju, albo picie wódy przez tydzień lub brak podstawowej higieny – wtedy pot śmierdzi. Ten temat można „ogarnąć” odpowiednim ubraniem. Moim zdaniem dużo bardziej potrzebna jest szatnia, żeby móc się spokojnie przebrać i nie musieć chować się po kątach.
W mojej drodze do pracy czas dojazdu wygląda tak. Samochód jest bezkonkurencyjny, ale muszę jechać objazdem przez autostradę – nadkładam sporo drogi. Rower – optymalne pod względem kosztów i czasu dojazdu. Transport publiczny przegrywa zarówno z samochodem jak i rowerem ze względu na korki i potrzebę przesiadki. I w sumie to jest najsmutniejsze. Nie wierzę, że wszyscy nagle przesiądą się z samochodów na rower. Większość potencjalnych konwertytów wybrałoby transport publiczny.
Zatem stawiam pytanie. Gdzie jesteśmy i dokąd idziemy?
Oj temat trudny ale bardzo ważny. Powiem co nieco z mojej perspektywy – osobnika dojeżdżającego wszędzie rowerem, mającego znajomych miłośników samochodów. Otóż za samochodem stoi swego rodzaju „praktyczność na wyrost”. Ludzie mi mówią, że czasem trzeba coś przewieźć, ciężkie zakupy, przeprowadzka, albo pojechać dokądś w dwie i więcej osób. Perspektywa dojazdu rowerem 10 kilometrów przy niepogodzie jest zwykle kojarzona jako masochizm… Naprawdę trudno wytłumaczyć komuś, że można jeździć w deszczu i mrozie dla przyjemności, a wyciągając argumenty o kosztach wychodzi się na dziwaka, który nie może na samochód uciułać. Posiadanie wypasionego roweru może tu nieco pomóc, ale trudno mieć go pod ręką przy każdej rozmowie 🙂 Ech, temat-rzeka, można by zrobić flowchart argumentacji „za rowerem” i wykuć go na pamięć, tylko czy to coś da…?