Temat pojedynku pomiędzy rowerem a samochodem w transporcie miejskim powraca jak bumerang… Do popełnienia tego wpisu zainspirował mnie artykuł „Miasta wykluczają pieszych i rowerzystów. Wszyscy jesteśmy zakładnikami samochodów”, który pojawił się na łamach Gazety Wyborczej. Jest to wywiad z Olivierem Shneiderem, członkiem Rady Bezpieczeństwa Ruchu Rowerowego we Francji. Jak każdy szanujący się Polak mam własne zdanie na ten temat. W artykule pada wiele tez i stwierdzeń. Z częścią się zgadzam, z częścią nie.
W tematyce transportu często powołujemy się na wzorce zachodnie… A więc Marks czy Darwin? Jeden jest przedstawicielem nurtu rewolucyjnego drugi ewolucyjnego. Według mnie podstawowym błędem w diagnozie „problemu samochodowego” w Polsce jest brak zrozumienia jego genezy. Jak to jest u nas? Według mnie zdecydowanie Marks. Po 90-tym roku dokonała się rewolucja. Nie wynika ona z tego, że kochamy motoryzację, tylko z tego że przez 50 lat socjalistycznej niewoli i niedoboru wszystkiego, samochód był czymś niedostępnym, świętym Graalem. Ten kto go posiadał, był kimś, figurą. Samochód świadczył o statusie społecznym. Dbaliśmy o samochody jak o klejnoty koronne. Zatem po otwarciu rynku na wszystko każdy zapragnął mieć samochód – nie ważne czy jest on potrzebny czy nie. Potrzebowaliśmy go by przestać być biednymi i móc się wreszcie pokazać, że stać nas na to by jeździć po bułki samochodem a nie zasuwać pieszo czy rowerem. W krajach zachodnich nie było takiego zjawiska jak u nas w latach 90-tych, bo wolny rynek panował tam od zawsze i tam mentalność i rynek samochodowy ewoluował swobodnie przez 50-lat a nie był centralnie sterowany. Czy zachodnioeuropejskie prawidła dotyczące podziału modalnego mogą mieć rację bytu? Nie, jeżeli nie zrozumie się podstaw obecnej sytuacji.
Skoro mieliśmy rewolucję, to czym ona skutkowała… A chociażby tym, że infrastruktura nie była na nią przygotowana. Już w latach 90-tych przekroczyliśmy liczbę pojazdów na drodze, którą Pierwszy Sekretarz planował dopiero 30-40 lat później. Brak obwodnic, duże miasta cierpią dlatego, że tranzyt idzie przez ich centra wraz z ruchem lokalnym. Kto to słyszał…
Obok rewolucji samochodowej, wybuchła także rewolucja rowerowa, tylko nieco później. W latach 80-tych i 90-tych mało osób traktowało rower jako formę rekreacji. Głównie był to środek transportu dla tych, których nie było stać na samochód. W pewnym momencie coś się zmieniło i Polacy nagle wskoczyli na rowery. Najpierw dla zabawy a potem do pracy (ponownie). I znów następuje zderzenie ze ścianą. Infrastruktury rowerowej brak, a na ulicy pełno samochodów. Dodatkowo pojawia się bateria „korporacyjna”. Brak szatni, czy nawet ustronnego miejsca, gdzie można by się w pracy przebrać przed i po jeździe. Skutkuje to tym, że bardzo wiele osób wciąż wybiera samochód, gdyż jest mniej problematyczny niż rower.
Zgodzę się ze stwierdzeniem, że to polaryzacja miast powoduje, że chętniej wsiadamy do samochodu niż na rower. Perspektywa pokonywania kilkunastu km dziennie, niezależnie od pogody (pamiętajmy o tym!) nie jest zbyt kusząca. A jak dobrze wiemy polski klimat nie rozpieszcza, szczególnie w okresie zimowym. Rowerem do pracy dojeżdżam regularnie od 2012 roku. Pierwsze jesienne powiewy zimna wymiatają ze ścieżek rowerowych 90% rowerzystów. Zimą ruch rowerowy praktycznie zamiera w 100%. Pozostają pojedyncze jednostki. Odśnieżanie najbardziej popularnych ciągów rowerowych nie zdaje egzaminu. Umówmy się – temperatury się nie przeskoczy… Poniżej 5 stopni jazda na rowerze nie należy do najprzyjemniejszych.
Powodem polaryzacji miast jesteśmy my sami, a tak naprawdę nasza mentalność. Nie poszukujemy pracy w pobliżu miejsca zamieszkania, ani nie wyrażamy chęci przeprowadzania się w poszukiwaniu pracy, która nas satysfakcjonuje. Godzimy się na duże dystanse pomiędzy pracą a domem, tłumacząc sobie, że tak musi być, bo takie są czasy. Dlatego samochód jest nam niezbędny.
W artykule pada kilka tez „oszczędnościowych”. Są to standardowe „podręczne” argumenty w takich dyskusjach, które nie do końca są prawdziwe. O ile koszty bezwzględne utrzymania pojazdu są oczywiste (zakup, OC i paliwo – główne koszta), tak nie wszystkie aspekty życia da się wprost przeliczyć na pieniądze i porównać. Dla jednego godzina w tą czy w tą stronę to bez różnicy, dla innego urwanie choćby 15 minut stanowi problem. Nie zgodzę się ze stwierdzeniem, że rower oszczędza czas. Nie zawsze jest to prawdą. Codzienne przygotowania do jazdy rowerem pochłaniają czas. Jeżdżąc samochodem nie przebieramy się przed i po wyjściu z niego. Przekręcamy kluczyk i jedziemy. Powoduje to, że zysk czasowy nie jest tak duży. Jedyne za co cenię rower mały rozrzut czasu dotarcia do punktu przeznaczenia. Do pracy mam 13km i pokonuję ten dystans w 43 minuty +/-2 minuty. Wow! Jadąc samochodem rozrzut tego czasu jest znacznie znacznie większy mimo, że średnia wypada lepiej.
Wygoda… Tego też nie da przeliczyć się na pieniądze. Żeby jeździć rowerem na zakupy trzeba mieć co najmniej duże sakwy. Ja jestem akurat w takiej sytuacji, że oprócz sakw na rowerze mogę jeszcze dopiąć extrawheel’a i mieć 120 litrów ładowności (czyli 2/3 ładowności małego samochodu). Rower transportowy (czyli riksza z kufrem) to w Polsce abstrakcja, a moje „trzecie koło” wywołuje na drodze nie małe poruszenie. Nie mniej jednak na większe zakupy nie wystarczą nawet 2 rowery po 120 litrów każdy… Samochód jest wtedy niezbędnym środkiem ułatwiającym życie. Oczywiście można bronić stwierdzenia, że nie opłacając samochodu można zaoszczędzić na taxi. Tak, to prawda. OC na duży samochód w Warszawie kosztuje sporo, ponad 1000 PLN rocznie. Jednak co z pozostałymi sytuacjami? Często wyjeżdżam za miasto, gdzie komunikacja zbiorowa nie istnieje. Co wtedy? W tym momencie własny samochód wygrywa z każdym innym pomysłem na dotarcie w zaplanowane miejsce. Nie wyobrażam sobie wyjazdu publicznym środkiem transportu na 2-tygodniowy (czy nawet 1-tygodniowy) urlop, z dwoma rowerami i „bagażnikiem” pełnym po sufit…
A czy rozmówca zadał sobie pytanie dlaczego większość osób w samochodach to ludzie w wieku 30-35 lat? Proste – ale pominięte (świadomie lub nie). Tak wypada, że szczyt wyżu demograficznego z początku lat 80-tych ma właśnie teraz 30-35 lat, więc zakładając, że chęci posiadania są równo rozłożone w społeczeństwie, to ich najczęściej będziemy spotykać w autach. Dodatkowo młode osoby są najbardziej aktywne. Praca, siłownia, zakupy, kino, restauracja, spotkania itp. Samochód niestety nie rzadko jest wtedy jednym optymalnym czasowo transportem.
Nie zgodzę się także ze stwierdzeniem, że ogromna część Polaków nie posiada samochodów… Co to znaczy ogromna część?! Już w 2011 roku 3/4 gospodarstw domowych dysponowało samochodem prywatnym, a gospodarstwa dzietne użytkowały samochód w blisko 9/10 przypadków. Więc gdzie tu wykluczenie? Niemcy płaczą płaczą, gdy lawety ciągną samochody do Polski. Stare bo stare, uszkodzone bo uszkodzone, ale Polak potrafi i ma. Gdy sięgnę pamięcią mojej młodości, rodzina bez samochodu nie była niczym niezwykłym. Teraz w moim otoczeniu takie zjawisko jak „wykluczenie motoryzacyjne” nie istnieje. Nie żyjemy na takim poziomie jak płaczący Niemcy i nie stać nas, aby co 5 lat wyjeżdżać z salonu nowym Audi czy BMW, ale stać nas, aby posiadać 10-cio letniego „Gulfa”, czy 15-letniego „Paska” w nie koniecznie najgorszym wyposażeniu i wozić się do pracy oraz po mieście. Stać nas – więc korzystamy, obok tego nie da się przejść obojętnie i kalkulacje oszczędnościowe przeczą rosnącemu rynkowi aut używanych.
Skoro nie samochód i nie rower to co? Diagnoza co do jakości działania komunikacji miejskiej jest słuszna. Połączenia często nie są optymalne, zmuszają do częstych przesiadek. Autopsji wiem, że wystarczy jedna przesiadka, by skutecznie zniechęcić do korzystania z komunikacji miejskiej. Ja próbowałem dojeżdżać komunikacją miejską do pracy. Czasowo jest to dla mnie zdecydowanie najgorsza opcja, gdyż nie jestem w stanie zsynchronizować rozsądnie kolejki miejskiej i autobusu. Ale cóż. Tak to działa i nie można mieć wszystkiego.
Jeżeli chcemy, by rower coś znaczył w transporcie miejskim, to nie fundujmy społeczeństwu kolejnej rewolucji. Podstawowym problemem aktywistów rowerowych w Polsce jest brak zrozumienia dla przeciwnej strony i forsowanie argumentów. Nie można proponować tego, aby ludzie wywrócili swoje życie do góry nogami i przystosowali swoje życie do życia na rowerze. Coś takiego spotka się tylko z awersją i brakiem zrozumienia. Lepiej promować ewolucję… Powoli, po kawałku i dnia pewnego kropla zamieni się w wodospad. Niepokoi mnie, że w działaniach prorowerowych widzę tylko walkę z „blachosmrodami”, a nie widzę działań na rzecz ułatwienia życia rowerzystom. Bez ułatwień dla rowerzystów ludzie dobrowolnie nie wysiądą z samochodów. Co ja bym widział i co dla mnie jest ważne? Ot chociażby to:
- Ekobenefit. Nie koniecznie musi być to dodatek do pensji w formie pieniędzy. Mogą być to inne deputanty, typu darmowy przegląd roweru raz na jakiś czas czy firmowy strój rowerowy. Koszty nie są duże w porównaniu z utrzymaniem służbowych samochodów, które w wielu przypadkach służą tylko i wyłącznie za prywatne dupowozy (przepraszam) i nie mają nic wspólnego w wykonywaniem obowiązków służbowych.
- Parking rowerowy. Są tacy co dojeżdżają do pracy starymi „sztruclami”, które urągają bezpieczeństwu (tak – rowery też takie mogą być). Są tacy którzy mają rowery droższe. Każdy jednak chciałby, aby móc zaparkować rower we w miarę bezpiecznym miejscu, bez potrzeby przypinania roweru do przypadkowych drzew, znaków czy ogrodzeń.
- Szatnia. Miło jest się gdzieś przebrać i dobrze by nie była to ciasna toaleta.
- Higiena. Wokół higieny rowerowej narosło wiele stereotypów, które powodują, że ludzie boją się dojeżdżać rowerem do pracy. W szatni nie koniecznie musi być prysznic i jacuzzi, ale wystarczy kran z ciepłą wodą i średniej wielkości umywalka, by dokonać podstawowej toalety.
I to są podstawowe rzeczy, bez których dalej nie pojedziemy chociażbyśmy zakazali ruchu samochodów i ulice zamienili na ścieżki rowerowe. Dobrze jest słuchać tego, jak to robią inni, ale pamiętajmy zawsze o tym, że my jesteśmy tu, a oni tam daleko, nie tylko geograficznie…